czwartek, 16 maja 2019

moje drugie zambijskie wakacje 😎

Gdy pisałam o swoich pierwszych zambijskich wakacjach, relacjonowałam nowe dla mnie doświadczenie. Za mną drugie wakacje, można powiedzieć, że ponownie koło zatoczyło krąg, zamknął się jakiś cykl. Trymestr, wakacje, nowy trymestr. Obecny, trzeci już trymestr jest moim ostatnim. Po nim nadejdą kolejne, ostatnie już wakacje, a wraz z nimi nieunikniony czas rozstania z Zambijczykami i Afryką. Nie będę jednak za bardzo wybiegać w przyszłość i rozwodzić się nad tym jak to wszystko szybko przebiega i wkrótce się skończy. Skupie się natomiast na tych drugich wakacjach, trochę podobny i trochę różnych od pierwszych. Podobnych dlatego, że podczas nich wypadły ważne dla katolików święta. Tak jak w grudniu podczas wakacji świętowaliśmy Boże Narodzenie, tak teraz podczas kwietniowej przerwy od szkoły, obchodziliśmy Wielkanoc. Różne dlatego, że podczas tych drugich wakacji uskuteczniłam dużo więcej turystyki niż w grudniu.



Wakacje zaczęliśmy w weekend poprzedzający Wielki Tydzień, który był dla nas dość intensywnym czasem. Dni poprzedzające Triduum Paschalne poświęciłyśmy na dokończenie naszych prac malarskich na Makeni. Pomogła nam Ewelina, która zjechała do nas na święta (my pojechałyśmy do niej do Mansy na Boże Narodzenie, więc na Wielkanoc Ewelina przybyła do nas do Lusaki). Wspólnymi siłami (oczywiście przy użyciu rzutnika) namalowałyśmy wizerunek Dobrego Pasterza w salce katechetycznej. Następnie przeniosłyśmy się na zewnątrz, by zabrać się za ozdabianie filarów podtrzymujących zadaszenie. Tych było do odnowienia prawie 10, nie sposób było się z nimi uporać w tak krótkim czasie jakim wówczas dysponowałyśmy, toteż zdecydowałyśmy, że dokończymy je po powrocie z wakacji, o czym więcej za chwilę. 



Malować skończyłyśmy w środę. Wielki Czwartek spędziłyśmy w Mungu u księdza Pawła, któremu pomogłyśmy przygotować Grób Pański i ciemnicę. Ja pierwszy raz w życiu miałam do czynienia z tego typu dekoracjami, i byłam trochę zaskoczona, że takie pracę są dość czasochłonne. Efekt może nie był powalający, ale biorąc poprawkę, że to Afryka, a my dysponowałyśmy ograniczonymi materiałami, można uznać, że wyszło całkiem przyzwoicie. Z punktu widzenia Zambijczyków nasze dekoracje były imponujące, gdyż w ich tradycji nie funkcjonuje takie coś jak przygotowywanie grobu i ciemnicy. Zeszło nam do późnego wieczora. Po robocie zjadłyśmy wraz z księdzem taką bardziej uroczystszą kolacje, gdyż Wieki Czwartek to w tradycji chrześcijańskiej, dzień, w którym Chrystus ustanowił kapłaństwo. Do domu wróciłyśmy bardzo późno, ale zupełnie samodzielnie, gdyż ksiądz pożyczył nam auto, które służyło nam przez cały najbliższy tydzień. Dzięki uprzejmości księdza miałyśmy na wyłączność samochód, którym po niedzieli wielkanocnej pojechałyśmy na wakacje. 



Obchody Wielkiego Piątek przeżyłyśmy w kościele na Makeni (tam, gdzie malowałyśmy przedszkole). Tradycją afrykańską nie jest grób czy ciemnica, ale Passion Play, czyli odgrywanie Męki Pańskiej jest stałym elementem liturgii wielkopiątkowej. Ja pierwszy raz widziałam na oczy takie przedstawienie i muszę przyznać, że zrobiło ono na mnie spore wrażenie. Zambijczycy są bardzo ekspresyjni, głośni i zaangażowani w odkrywanie swoich ról, toteż sztuka wyszła im na prawdę dobrze i niemniej wiarygodnie. Przy okazji wspomnę, że tego dnia spędziłyśmy w kościele, bagatela 5 godzin. Przyjechałyśmy na 13, aby adorować przy ciemnicy, o 14.00 zaczęło się odgrywanie Męki Pańskiej, a o 15.15 właściwe obchody wielkopiątkowe, które zakończyły się chwilę przed 18. 



W Wielka Sobotę, dla odmiany udałyśmy się do naszego kościoła parafialnego, pod który podlega CoH. Tego dnia trzy nasze podopieczne przyjęły chrzest święty. Niektórzy z ochrzczonych przyjęli od razu komunie świętą. W Zambii charakterystyczne jest to, że udziela się chrztów oraz sakramentu Eucharystii właśnie w Wielką Sobotę. Nie święci się natomiast pokarmów, jest to tradycja stricte polska. Nie zabrakło natomiast ogniska oraz świec, które towarzyszą Liturgii Światła. 



Triduum Paschalne spędziłyśmy w różnych miejscach, co nasza koleżanka skwitowała stwierdzeniem, że podczas tych Wielkich Dni odbyłyśmy tourne po zambijskich parafiach i w sumie ciężko temu zaprzeczyć. 
Wielkanocna msza miała miejsce o godzinie 8 rano, nie była jednak poprzedzona procesją rezurekcyjną, gdyż ta podobnie jak święconka jest elementem kultu jedynie w Polsce. Po powrocie z mszy, zjadłyśmy polskie śniadanie, jedynym chyba elementem, który wskazywał, że to śniadanie wielkanocne były jajka no i ewentualnie szynka. Zabrakło nam nawet żurku z papierka, którego zapasy dotarły z Polski, do Wielkanocy się już nie ostały. Po śniadaniu zabrałyśmy się za pakowanie. Wieczorem opuściłyśmy placówkę, by udać się na urlop. Zanim wyjechałyśmy zjadłyśmy obiad z naszymi dziewczynkami (było ich tylko 11, gdyż większość powyjeżdżała na wakacje do rożnych miejsc). Popołudniem, załadowałyśmy się w samochód i pojechałyśmy do x. Pawła do. Mungu, który Wielkanoc spędzał sam, toteż mogłyśmy potowarzyszyć mu przynajmniej w kolacji. 


Rankiem w Lany Poniedziałek, po porannej polskiej, czteroosobowej (x. Paweł, ja, Ania oraz Ewelina) mszy oraz śniadaniu ruszyliśmy wraz z księdzem do Siavongi. Siavonga to miejscowość w południowo-wschodniej części Zambii, oddalona 180 km od Lusaki, w której zdecydowałyśmy się spędzić 5 dni w ramach naszego urlopu. Otoczona wzgórzami miejscowość położona jest nad Jeziorem Kariba, czyli największym sztucznym jeziorem na świecie. Jezioro nie należy do największych na świecie. Jednak biorąc pod uwagę, że nie jest ono tworem naturalnym i zostało wykonane przez człowieka, to jego parametry i tak są imponujące, długie na 220 km, szerokie na 40, zajmuje powierzchnie ponad 10 razy większą od Warszawy. 


Od razu wspomnę, że fakt, iż pojechałyśmy nad jezioro wcale nie oznacza, że się tam kąpałyśmy. Za stare jesteśmy albo po prostu odpowiedzialne by ryzykować kąpiel w wodzie, w której żyją krokodyle. Nie oznacza to też, że nie chłodziłyśmy się w wodzie. Dni spędzałyśmy nad lodgami na terenie których znajdowały się zawsze co najmniej dwa baseny. Jak wspomniałam do Siavongii udał się z nami ksiądz Paweł, który postanowił spędzić tam z nami Lany Poniedziałek i jadąc przed nami motocyklem robił za naszego pilota. Jego obecność okazała się dla nas nad wyraz pomocna, gdyż primo pokazał nam godne uwagi lodge, a dwa poprowadził nas do naszego miejsca noclegowego, które sam nam polecił i które było nieporównywalnie tańsze od innych noclegów w miejscowości. Odnalezienie miejsca, gdzie się zatrzymałyśmy, bez pomocy księdza mogłoby okazać się nad wyraz trudnym zadaniem, gdyż Pani, z którą kontaktowałam się w celu wynajęcia pokoi, w odpowiedzi na pytanie o adres odpisała mi ''just use Siavonga'', co znaczy nie więcej niż tyle, że wpisz sobie w wyszukiwarkę hasło Siavonga i jesteś na miejscu. No to pozdro, powodzenia, szczególnie biorąc pod uwagę, że Siavonga to nie jest jakaś tam wioska z jedną ulicą, ale miasteczko z masą zakamarków wciśniętych w skalne zbocza. Nasz nocleg też znajdował się w dość nieoczywistej lokalizacji i samo ”just use Siavonga” na niewiele się zdał. Ale był z nami ksiądz, pokazał, gdzie ten nasz domek się znajduje, zrobił z nami objazd po mieście, a po lunchu wrócił do siebie do Mungu. 


Jak wspomniałam na początku ksiądz pożyczył nam autko na te nasze zambijskie wakacje, więc nie sposób pominąć relacji z podróży do Siavongii. Droga tam prowadząca była niczym rollercoaster, góra, dół zakręt, prosta, skały spadające z góry, wąwozy. Widoki były nadziemskie, a trasa wymagająca. W drodze do prowadziła Ania, gdy wracałyśmy do Lusaki, za kółkiem siedziała Ewelina. Ja za szofera nie robiłam ani razu, mimo, że prawo jazdy mam bodaj od 8 lat, prowadzić nie lubię i też za bardzo nie umiem. Toteż nie porywałam się z motyką na słońce w tym lewostronnym zambijskim ruchu. 


Oprócz imponujących, monumentalnych form terenu widać było również zmiany w krajobrazie. Ta część Zambii wyraźnie cierpi na deficyt wody. Próżno szukać tutaj upraw kukurydzy czy innych roślin, gdyż cały teren porośnięty jest suchymi zaroślami sawanny, utwierdzonymi w żółtej, popękanej, wysuszonej i strzykającej pod nogami ziemi. 



Jeśli chodzi o nasz wypoczynek to relaksowałyśmy się nad basenami, które otoczone były piękną przyrodą: żywa zielona trawa, kwiaty, palmy, a nawet zwierzęta. Niecodzienny widok stanowiły zebry i antylopy, które pasły się na trawniku znajdującym się w sąsiedztwie basenu. W Siavondze byłyśmy do piątku. Ostatniego dnia pobytu udałyśmy się nad tamę na jeziorze Kariba, która przebiegając przez jezioro, łączy ziemię Zambii i Zimbabwe. Tama jest gigantyczna, ogromna, monumentalne, szeroka na 130 metrów, wysoka na 600. Patrząc z góry w dół widzieliśmy ludzi w łódkach, które wyglądały jak łupiny od orzechów. Jeziorna zapora stanowi również elektrownie wodną, która zaopatrza w energię ponad połowę mieszkańców Zambii.






Wróciłyśmy do Lusaki, wakacje trwały w najlepsze, a nasz dalszy wolny czas nie zapowiadał się nudnie czy monotonnie. W sobotę przyleciała nasza wspólna koleżanka Agnieszka (która również była na misjach, tyle, że w Boliwii), by spędzić w Zambii równe dwa tygodnie. Niedziela była dniem odpoczynku, zaś w poniedziałek Aga i Ewelina pojechały do Mansy. My z Anią zostałyśmy w CoH, miałyśmy bowiem na ten czas inne plany. Od poniedziałku do piątku całe dnie spędzałyśmy na Makeni, gdzie dokańczałyśmy malowanie. Gdy uporałyśmy się z ozdabianiem filarów, zabrałyśmy się za odnawianie placu zabaw, a gdy ta część prac również była zakończona, mogłyśmy wziąć się za ostatni punkt naszych malarskich zadań. Pomalowałyśmy i podpisałyśmy ścianę, która znajduje się w płocie okalającym parafie. Nastał fajrant, był to 3 maja, w Polsce duże święto, a dla mnie i Ani był to dzień, w którym minęło równo 8 miesięcy, odkąd opuściłyśmy kraj. 




Następnego dnia w sobotę, późnym popołudniem z Mansy wróciły Agnieszka z Eweliną. Nie zabawiły tam długo, ponieważ w niedzielę ruszaliśmy wszyscy razem (oprócz Agnieszki w wyprawie towarzyszył nam Mateusz, który jest wolontariuszem w Chingolii) do Livingstone, gdzie dane mi było ponownie zobaczyć Wodospady Wiktorii i co nie mniej ekscytujące, wziąć udział w safari. 



Safari było pierwszym punktem naszej wizyty w Livingstone. Udaliśmy się na nie w poniedziałek, w towarzystwie x. Romka, który był naszym przewodnikiem, kierowcą i opiekunem. Safari takie trochę na dziko, więc emocji było co niemiara. Najpierw pojeździliśmy trochę po terenie, ale z poziomu samochodów zobaczyliśmy 'jedynie' antylopy, impale, guźce, zebry oraz... kupy słoni. Następnie w towarzystwie czterech, uzbrojonych w strzelby strażników pojechaliśmy do miejsca, które zamieszkują nosorożce. I faktycznie je spotkaliśmy! Trzyosobowe stadko chłodziło się w cieniu zarośli, do których dotarliśmy w eskorcie strażników. Co to był za widok, co za emocje i adrenalina! Ja ze strachu miałam myśli o odwrocie, przerażała mnie wizja co stałoby się, gdyby te opasłe, utyte cielska z tym groźnie wyglądającym szpikulcem na nosie, nagle się zerwały i na nas natarły. Myślę, że nie skłamie, jeśli ocenie, że znajdowaliśmy się jakieś 10 metrów od tych monstrualnych stworzeń, które w zoo nigdy nie wydawały mi się tak potężne. Nosorożce nie sprawiały wrażenia zainteresowanych naszą obecnością i bezczynnie chłodziły się w zacienionym kawałku buszu. Porobiliśmy zdjęcia, pozachwycaliśmy się i wróciliśmy do auta. Odwieźliśmy jednego ze strażników do jego dyżurki, w pobliżu której nad rzeką przekąsiliśmy co nie co. Nasz posiłek nie uszedł uwadze małp, jedna z nich podczas chwili naszej nieuwagi ukradła jabłko, z którym zabrała się na drzewo i na naszych oczach, bezczelnie się nim delektowała. Chwilę później ta sama bezczelna złodziejka, zajadając skradzione jabłko bez oporów podeszła po wyciągnięty w jej stronę kąsek i chwyciła go prosto z ręki Mateusza! 






Dalsza część programu, przewidywała przemieszczenie się w inne miejsce, oddalone o kilka kilometrów. Gdy tam dotarliśmy, szukając ustronnego i względnie bezpiecznego miejsca na siku spostrzegłam w krzakach uciekającego, długiego na jakiś metr, warana. Ruszyliśmy w dalszą drogę, nie trzeba było długo czekać na nowe okazy. Bystre oko mojej towarzyszki dostrzegło wysoko na tle nieba, pośród koron drzew, twór który się poruszał. Żyrafa! Kiedy się zbliżyliśmy naszym oczom ukazały się kolejni przedstawiciele tego gatunku. Była to bodaj 6 osobowa rodzina. Tata był najbardziej postawny, ogromny, dostojny, kingkong! W domu sprawdziłyśmy z Anią, że same nogi żyrafy dochodzą nawet do 1.8 metra. Żyrafy nie są niebezpieczne, dopóki się ich nie atakuje, toteż mogliśmy podejść do nich stosunkowo blisko. One obserwowały nas, my ich, nie wiem, czy podziw był obustronny, ale na mnie zrobiły one niesamowite wrażenie. Tak jak nosorożce budziły mój niepokój, tak żyrafy - zachwyt, który chyba nie był odwzajemniony, bo po kilku minutach wzięły one nogi za pas. Ciekawy widok stanowi bieg żyrafy, przez wzgląd na tę długaśną szyję jej środek ciężkości jest w jakiś dziwnym miejscu, bo biegły bardzo zabawnie i jakby spowolnione, takie slowmotion. 




Szliśmy dalej, wzdłuż rzeki, zapomniałam na początku wspomnieć, że ksiądz cały czas podczas naszej wędrówki przy rzece, zarzucał wędkę i metoda spinningową łowił ryby. Po trwającej jakiś czas wędrówce i towarzyszących jej połowach ukazał się on, król rzeki, który o terytorium walczy z innym wodnym monstrum. Spotkaliśmy i króla i jego rywala. Krokodyl, wygrzewał się na drugim brzegu, długi na jakieś 1.5 metra, dorosły osobnik, który leżąc sobie słodko w trawce nie wydaje się być takim śmiercionośnym gadem jakim jest w rzeczywistości. Kilka metrów dalej woda była płytsza, więc ksiądz postanowił, że przeprawimy się na drugi brzeg i zajedziemy gada od tyłu. Jak pomyśleli tak zrobili, parę minut później byliśmy kilkanaście metrów od krokodyla, który jednak nas usłyszał i po chwili czmychnął do wody, taki to król wodnych przestworzy! Nie powiem jednak, żeby serce nie waliło mi mocniej, gdy się do niego zbliżaliśmy. Król spłoszony, pokonany można iść dalej, aby stawić czoła jego naczelnemu wrogowi - hipopotamowi. Tego spotkaliśmy jakieś dwa kilometry dalej, kiedy moczył w rzece swoje utyte, nie mniej monstrualne od nosorożców, cielsko. Hipcia nie było nam dane spotkać na brzegu, jedynie w rzece. Brak tego zaszczytu wynagrodziła nam jednak liczba spotykanych hipci, idąc dalej na środku rzeki spotkaliśmy pięcioosobową gromadę, która chyba zawstydzona naszą obecnością ukazała jedynie swoje głowy, zakrywając swoje cielska kaskadami wody. 







Wyprawa dobiegła końca, trwała ona jakieś 7 godzin, z czego ponad połowę spędziliśmy chodząc po terenie zamieszkiwanym przez dzikie, nieoswojone zwierzęta. Ksiądz ostrzegał nas, że najgorzej będzie spotkać bawoły, gdyż są one bardzo impulsywne i bez zastanowienia przechodzą do natarcia. Ku mojej uciesze udało się ich uniknąć, wolałam ich nie spotkać niż przed nimi uciekać np. do rzeki, gdzie czają się król w towarzystwie swoich wrogów czy w wysokie trawy, gdzie nie trudno o spotkanie z wężem. Co do węży, jeden z strażników towarzyszących nam przy nosorożcach powiedział, że na tym terenie żyją też pytony, osiągające długość do 5, a nawet 7 metrów. Spotkanie z pytonem też nas ominęło, uff. 



Ok. godziny 18 wsiedliśmy w samochód, podekscytowani kończącym się dniem i tym co dane było nam zobaczyć. Pozostawała jednak pewien niedosyt. Widziane na początku kupska słonia zwiastowały, że jest szansa zobaczyć i tego, który narobił tego bajzlu. Co się odwlecze to nie uciecze, kiedy byliśmy już na asfaltowej drodze do domu, w zaroślach przy drodze ksiądz zauważył i słonia! Był to dość młody osobnik, kilka metrów dalej znajdował się drugi słoń. Oglądaliśmy je z auta, nie było warunków, aby się zakraść i podejść, ale najważniejsze było to, że słonie też można było odhaczyć! I tak minął wieczór i poranek dnia poświęconego na safari. 




We wtorek, drugiego dnia pobytu udaliśmy się nad Wodospady Wiktorii, dla Agnieszki i Mateusza była to pierwsza styczność z tym cudem natury. Ja wróciłam tu po prawie 3 miesiącach i nie sposób było nie zauważyć różnicy. Dużo więcej wody i zieleni. Kiedyś szliśmy w pobliżu potoków, oszalale spadającej w dół wody, byliśmy doszczętnie zmoczeni, nie szło nawet robić zdjęć, bo wyjęcie telefonu czy aparatu groziło jego zamoczeniem. Pierwszy raz w życiu widziałam dwie tęcze obok siebie! Wodospady, mimo że już przede mnie kiedyś odwiedzone, w dalszym ciągu budzące zachwyt, podziw i pewien przestrach co to by było, gdyby ta woda kogoś porwała… Wieczorem po wodospadach, podczas kolacji, mieliśmy okazję posłuchać opowieści księdza Romka, który od 15 lat jeździ na safari, prawie w każdy poniedziałek. Łowi rybki, delektuje się pięknem przyrody i wprowadza trochę emocji i adrenaliny do swojej codzienności, kiedy to przychodzi mu czasem uciekać przed krokodylem czy chować się w krzakach przed bawołem. Zainteresowanych przygodami księdza Romana odsyłam na stronę: romekjanowskisvd.pl. 





W zeszłą środę wróciliśmy do Lusaki i zakończyłyśmy z Anią nasze wakacyjne wojaże. Ostatnie dni wakacji spędziłyśmy wspólnie z Agnieszką i Eweliną. Pierwsza z nich wróciła do Polski w sobotę, druga do Mansy w niedzielę. My ponownie zostałyśmy we dwie na naszym wspólnym, wolontariackim padole, bogatsze o nowe przeżycia, uboższe o czas jaki nam tu pozostał. I tak minął tydzień pierwszy, drugi … i ostatni naszych wakacji. Co się zobaczyło już się nie odzobaczy, to czego doświadczyłyśmy już na zawsze będzie naszym, a jest tego bardzo dużo, bo „jeden dzień w Afryce może przynieść więcej niż rok życia gdzie indziej”. 
Z Bogiem!

____________________________________________________________________________