Żaneta i Ania, wolontariuszki z Polski, które
przebywają w stolicy Zambii, robią w imieniu jednej z podopiecznych, pochodzącej z Rwandy Helen, kartkę świąteczną, która trafi do
Johna z Australii. Tak w telegraficznym skrócie mogę podsumować zadanie, które przypadło nam w
udziale 8 grudnia, kiedy Kościół wspomina uroczystość Niepokalanego Poczęcia
NMP.
Plan na ten dzień był zupełnie inny, miałyśmy jechać
do Kalimba Farm, czyli na farmę krokodyli. Miałyśmy oglądać krokodyle i ogromne
węże, miałyśmy zjeść danie z krokodyla, miałyśmy się opalać i pływać, a nie siedzieć na chacie i rzeźbić kartki świąteczne...
Parę minut przed dziewiątą wyszłyśmy z domku, plecaki
zapakowane, zapas wody, krem z filtrem, ręcznik, strój kąpielowy, kapelusz.
Idąc na busa nawet wspólnie się pomodliłyśmy, co nie zdarza nam się zbyt często
(modlimy się razem wieczorami, ale dotychczas nigdy wspólnie nie modliłyśmy się
rano), prosząc o błogosławieństwo na czekający nas, jak się początkowo wydawało,
pełen przygód dzień. W połowie drogi do bramy natchnęłyśmy się na drivera, który miał nam do
przekazania program od siostry, co z tego, że my miałyśmy swój program… Otóż
oczekuje się od nas wolontariuszy, abyśmy zrobili kartki świąteczne dla
darczyńców. Dziewczyny już się rozjechały na święta (przypominam, że w piątek 7
grudnia zakończył się tutaj rok szkolny i do 14 stycznia trwają wakacje), a
liczba kartek, które przygotowywałyśmy wspólnie w zeszłym tygodniu okazała się
być niewystarczająca. Toteż prosi się wolontariuszy, aby zrobili więcej kartek,
bo przed świętami trzeba je rozesłać dla wszystkich, którzy wspierają
funkcjonowanie placówki, darczyńców, sponsorów, ofiarodawców etc…
No to tyle by było, jeśli chodzi o krokodyle,
wróciłyśmy do domu i wzięłyśmy się za te kartki. Podczas ich robienia zaśmiałam się do Ania, wypowiadając zdanie, które
rozpoczyna ten artykuł, a Ania skwitowała to tekstem, że świat to jednak
globalna wioska, z czym w sumie trudno się nie zgodzić. Popstrykałyśmy sobie
fotki, emocje związane z niewypałem odnośnie krokodyli opadły, pośmieszkowałyśmy
i dotrwałyśmy do godziny 12, czyli Godziny Łaski, która wypada właśnie 8
grudnia. Wspólny różaniec, pieśni Maryjne, czytanie Pisma, na spokojnie i chyba
dość głęboko przeżyłyśmy ten modlitewny czas, co prawdopodobnie nie miałoby
miejsca, gdybyśmy jednak u tych krokodyli wylądowały. Ostatecznie zgodnie
stwierdziłyśmy, że jesteśmy nawet zadowolone, że krokodyle nam nie wypaliły …
;p Czas, który mogłyśmy ofiarować tego dnia Maryi był bezcenny i jednak dobrze
się stało jak się stało, nie ma tego złego jak mówi przysłowie. Sytuacja w
zasadzie banalna ani żadna tragedia się nie stała, ani nic innego, do krokodyli
zdążymy jeszcze nie raz i nie dwa pojechać.
Z wczorajszego dnia płynie jednak pewna nauka o
gotowości weryfikowania swoich planów. Szczególnie w obliczu tego, gdy ktoś
prosi o pomoc, a więc w sumie o jakąś łaskę, która to wczoraj, 8 grudnia była
wręcz motywem przewodnik całego dnia. Ja podczas tej godzinnej modlitwy
prosiłam Maryję o tyle błogosławieństw i dobrodziejstw, że jakbym zaczęła je
tutaj teraz wypisywać to moja litania okazałaby się zapewne dłuższa niż
niniejszy wpis. Sama zaś miałam lekki ból czterech liter (żeby nie użyć
brzydkiego słowa) kiedy przyszło mi zrobić jeden dobry uczynek. Prosisz o
łaskę, okazuj łaskę. O tej łasce chciałabym trochę więcej dziś napisać, a w
zasadzie to sama o nią poprosić.
Jak wspomniałam na początku wczorajszy dzień
przebiegł pod znakiem robienia kartek. Adresatem pocztówek są wszystkie osoby,
który okazują swoje wsparcie dla naszej placówki City of Hope. My oczywiście modlimy się za te osoby, bo jest to tak
naprawdę jedyne co można zrobić, ale na miarę możliwości okazujemy też
wdzięczność „o charakterze materialnym”, której wyrazem są rzeczone kartki.
Jedną z grup, do której trafią kartki stanowią osoby, które angażują się w
program adopcji na odległość. Zapewne każdy z nas o czymś takim słyszał. Idea
całego przedsięwzięcia polega na tym, że deklarujemy się wspierać finansowo
daną placówkę misyjną przez okres minimum jednego roku. Wsparcie polega na
wpłacie co najmniej 480 zł rocznie (40 zł miesięcznie). Pieniądze te są
przeznaczane na dożywianie i edukację dzieci, które zamieszkują daną misję.
Salezjański Ośrodek Misyjny czynnie angażuje się w program adopcji na odległość
i pośredniczy w przekazywaniu środków otrzymanych od darczyńców, którzy mogą
wybrać z dość obszernej listy, którą placówkę chcą wesprzeć. Szczegółowe zasady
programu adopcji na odległość wraz z wykazem ośrodków, którym można pomóc znajdują
się tutaj: http://misjesalezjanie.pl/adopcja-na-odleglosc/.
40 zł miesięcznie bądź 480 zł rocznie, jak kto woli.
Ile stracimy ofiarowując taką kwotę? W skali miesiąca możemy np. być stratni o
jedno wyjście na piwo ze znajomymi, musielibyśmy sobie odmówić jednej pizzy lub
spędzić na korcie do tenisa pół godziny mniej, albo też wybrać tańszy pakiet
paznokci u manicurzystki czy po prostu wrzucać każdego dnia całe złoty trzydzieści do
skarbony. Ile zyska dziecko, któremu okażemy wsparcie? Będzie miało opłaconą
szkołę oraz zapewniony mundurek i podręczniki, otrzyma także codzienne posiłki. Jest to jakiś podstawowy,
bazowy pakiet, wręcz takie minimum, dzięki któremu dziecko nie będzie głodować,
ba nawet będzie miało zapewniony dostęp do edukacji. Dlatego chciałabym
zachęcić Cię do pochylenia się i zastanowienie nad tym czy jest w Tobie
gotowość, aby od tak wyłożyć bezinteresownie 40 zł i ofiarować je w słusznym
celu. Przekalkuluj, nie działaj pochopnie, przygotuj rachunek zysków i start, zweryfikuj,
czy dociągniesz do pierwszego uboższy o cztery dychy, nie zmuszaj się do
niczego, w końcu taki pieniądz piechotą nie chodzi.
A do kogo ów pieniądz trafia, kto jest jego głównym
odbiorcą? Dzieci…, czyli ci najbardziej bezbronni, najmniej zaradni. Ci którzy
głód i biedę odczuwają najbardziej, sami zaś mogą zrobić najmniej by zmienić
swoją niekorzystną sytuację.
Dzieciaki mają różne pasje, talenty, hobby, jedni
robią fikołaki, wznoszą wieże, inni zachwycają swoim śpiewem (śpiew dziewczyny
chorej na gruźlicę, o której pisałam w poprzednim wpisie, nie chciała, aby
nagrywać jej twarz, bo czuła się wtedy co najmniej kiepsko), pieką zasmaczyste
ciasteczka, noszą wodę w ustach, potrafią czynić niewyobrażalne uczesania z
włosów. Nie przesadzę, jeśli powiem, że tutaj znakomita większość dzieci ma
jakiś talent, jest szczególnie uzdolniona, predysponowana do pewnych rzeczy.
Pewnie co drugie miałoby jakiś popisowy numer, do programu „Mam Talent”, którym
zaskarbiłoby sobie uznanie jury.
Niestety to nie Europa, gdzie od małego posyła się
dzieci na zajęcia dodatkowe, dopinguje w realizowaniu i rozwijaniu pasji. W Afryce możliwości do samorozwoju,
doskonalenia umiejętności oraz szlifowania talentów są bardzo ograniczone.
Szczególnie dla tych dzieci, których rodziny nie są w stanie zapewnić im podstawowej dziennej dawki kalorii, a gdzie tu myśleć o
stawianiu na rozwój, kiedy z głodu ściska w brzuchu…
Zastanów się czy chcesz i możesz pomóc, być może za
rok to właśnie Ty będziesz tym „Johnem z Australii”, który otrzyma kartkę świąteczną z podziękowaniami z placówki
misyjnej.
Z Bogiem!
_____________________________________________________________________________
PS. Dzisiejszego bloga wstawiałam tak: