Nadszedł czas na pierwszą
publikację. Jak zapewne większość wie, jeśli nie to właśnie się dowiaduje, iż przebywam
obecnie na misji w Lusace, stolicy Zambii. Będę tutaj przez
najbliższy rok. Przez ten czas wraz z moją partnerką misyjną Anią będziemy
współpracować w ramach wolontariatu z tutejszymi siostrami salezjankami, które
prowadzą szkołę podstawową oraz dom dla biednych dziewczynek. Placówka w której
przebywamy nosi wdzięczną nazwę City of
Hope. Trafiłyśmy tutaj dzięki Salezjańskiemu Ośrodkowi Misyjnemu, który w
ramach rocznej formacji przygotował nas do tej posługi.
Ogólnie nie wiem jak to wszystko poskładać w kupę, żeby niezorientowanym przybliżyć całą drogę, której przebycie doprowadziło mnie do miejsca w którym właśnie jestem. W telegraficznym skrócie: pragnienie misyjnych wojaży w moim przypadku pojawiło się po raz pierwszy jeszcze w czasach licealnych. Bodajże w 2010 roku pierwszy raz usłyszałam o czymś takim jak SOM, jak zwykło się skrótowo nazywać Salezjański Ośrodek Misyjny. Na tamten czas na pewno nie byłam gotowa mentalnie na takie przygody, z biegiem czasu priorytetem stawały się różne inne rzeczy, nie zawsze chlubne (sic!). Niemniej jednak ziarenko nie obumarło a sam SOM, też nie omieszkał pozwolić na zapomnienie o sobie, gdyż co dwa miesiące (chyba w ramach jakiegoś dziękczynienia, za drobne ofiary jakie 2 czy 3 razy wpłaciłam kiedyś na ich konto) przysyłał ichniejsze czasopismo. Oprócz tego miałam (i dalej mam) zlajkowany SOMowy profil na fejsie (zainteresowanych odsyłam pod adres: https://www.facebook.com/misjesalezjanie/), dzięki czemu widziałam, że temat misji dla świeckich dalej się kręci i ma się całkiem dobrze. Nieskromnie doszłam do tego, że ze mną misje na pewno miałyby się dużo lepiej i rok temu zgłosiłam się do SOMu na formację.
Ogólnie nie wiem jak to wszystko poskładać w kupę, żeby niezorientowanym przybliżyć całą drogę, której przebycie doprowadziło mnie do miejsca w którym właśnie jestem. W telegraficznym skrócie: pragnienie misyjnych wojaży w moim przypadku pojawiło się po raz pierwszy jeszcze w czasach licealnych. Bodajże w 2010 roku pierwszy raz usłyszałam o czymś takim jak SOM, jak zwykło się skrótowo nazywać Salezjański Ośrodek Misyjny. Na tamten czas na pewno nie byłam gotowa mentalnie na takie przygody, z biegiem czasu priorytetem stawały się różne inne rzeczy, nie zawsze chlubne (sic!). Niemniej jednak ziarenko nie obumarło a sam SOM, też nie omieszkał pozwolić na zapomnienie o sobie, gdyż co dwa miesiące (chyba w ramach jakiegoś dziękczynienia, za drobne ofiary jakie 2 czy 3 razy wpłaciłam kiedyś na ich konto) przysyłał ichniejsze czasopismo. Oprócz tego miałam (i dalej mam) zlajkowany SOMowy profil na fejsie (zainteresowanych odsyłam pod adres: https://www.facebook.com/misjesalezjanie/), dzięki czemu widziałam, że temat misji dla świeckich dalej się kręci i ma się całkiem dobrze. Nieskromnie doszłam do tego, że ze mną misje na pewno miałyby się dużo lepiej i rok temu zgłosiłam się do SOMu na formację.
No właśnie formacja.
Generalnie polega to na tym, że każdego miesiąca (od września do maja) kandydaci
na wolontariuszy przyjeżdżają na tzw. weekendowe zjazdy, które w taki czy inny
sposób mają nas przygotować do wyjazdu. Pamiętam jak na jednym z pierwszych
takich zjazdów ksiądz Jacek (dyrektor ośrodka) mówił, aby korzystać z formacji
bez względu na to czy uda się wyjechać, a ewentualna misja będzie wisienką na torcie.
Dlaczego ewentualna, ano dlatego, że to nie jest tak, że się zgłaszasz i
jedziesz. Zasadniczą przeszkodą, a może raczej formą weryfikacji czy to naszych
motywacji czy jakiejś zdrowotności psychologicznej jest psycholog, który przeprowadza
jakieś tam swoje testy i wraca z feedbackiem kogo można wysłać, a komu lepiej podziękować.
Jak widać w moim przypadku informacja zwrotna od psychologa (o dziwo!) była
pozytywna i jestem tu gdzie jestem.
A wracając do słów księdza Jacka, wtedy myślałam,
że dobra ściema i bujda na resorach, żeby się trochę zabezpieczyć jak ktoś odpadnie
po psychologu, ale z biegiem czasu sama utwierdzałam się w przekonaniu, że
formacja sama w sobie jest niesamowita. Zasadniczo wynika to z dwóch faktów.
Primo, charyzmat salezjański, który jest bardzo pro młodzieżowy i ma takie
czillerskie, bezspinowe podejście do rzeczywistości. Dwa – ludzie, myślę, że
relacje, może nie ze wszystkimi, ale z większością na pewno, nie są krótkofalowymi
znajomościami. Osoby, które poznałam w SOMie w jakiś taki naturalny, trochę dla
mnie samej zaskakujący sposób stawały się bliskie. Tyle jeśli chodzi o formację,
która zakończyła się maju.
W czerwcu zaczęły się posłania, których zasadniczym punktem
było nałożenie krzyża misyjnego. Pierwsze było posłanie dla długoterminowych (jest
takie wewnętrzne rozróżnienie na wolontariuszy długo i krótkoterminowych, pierwsi
wyjeżdżają na rok, drudzy na 2-3 miesiące), które miało miejsce na Polach Lednickich.
Kolejne było posłanie w warszawskiej bazylice przy Kawęczyńskiej, dedykowane
bardziej krótkoterminowym, ale my długoterminowcy też tam byliśmy. Ostatnie to
posłania parafialne, każda z osób wyjeżdżających na rok miała mszę w swojej parafii,
podczas której ksiądz proboszcz nakładał krzyż misyjny. Moje posłanie było
ostatnie (z kolei moja Ania rozpoczęła sezon posłań 8 lipca) i odbyło się szczególnego
dnia, 26 sierpnia, kiedy w Kościele wspomina się Matkę Boską Częstochowską. Ponadto
tego dnia Szymon (mój brat) obchodzi urodziny. Po lewo Ewangelia, która była odczytywana tego dnia i najważniejsze zdanie: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie, które chciałabym uczynić naczelnym hasłem, mottem mojej misji. Posłanie w
ostatnią niedzielę sierpnia, a już tydzień później 3 września w poniedziałek był start
naszej misji i lot do Zambii (z dwiema przesiadkami). Tyle tytułem wstępu. Kończę
na dziś, jutro o 8.00 ruszamy z siostrą Priscą (siostra przełożona, inaczej szefowa
dla niewtajemniczonych w hierarchii kościelnej) do town (tak zwykli tu nazywać
z angielska wypady do miasta), w kolejnym poście podzielę się z Wami relacjami
z podróży oraz spostrzeżeniami z pierwszych dni w Zambii.
PS. Dzisiaj wieczorem Weronika, (oprócz
mnie i Ani, do Zambii przyleciały też Weronika i Ewelina, które w sobotę opuszczą
Lusakę, by udać się do Mansy, ich miejsca docelowego, gdzie będą odbywać swoją
roczną misję) zapytała, czy nie czujemy czegoś w brzuchu, jakiś dolegliwości,
dyskomfortu etc. No ja tam czułam już wcześniej, ale się nie obnosiłam, jednak gdy Weronika zapytała głośno to się okazało, że każda czuje, że żołądek troszkę
szwankuje. A to dlatego, że mamy tutaj inną florę bakteryjną niż u nas
w Europie. Nie znam się na tym zupełnie, bo w kwestiach medycznych jestem młotem,
ale generalnie jakoś tak raźniej jak się ma świadomość, że nie tylko mi samej
przewracają się wnętrzności.
PS2. Miałam dzisiaj pierwszego
zwierzęcego gościa, mianowicie swoją wizytą zaszczyciła mnie jaszczureczka, której
obecność na początku lekko mnie przeraziła, ale z pomocą Weroniki udało nam się
spacyfikować intruza, niemniej jednak dzisiaj odstępuje pokój Weronice, a sama śpię
w salonie.
Tym miłym akcentem zamykam post. Besos!