piątek, 16 listopada 2018

Trzy oblicza misji.

Mwauka bwanji tak w języku cinyanja mówi się dzień dobry. Witam wszystkich po dość długiej przerwie. Przyznaję, że zebranie się do napisania nowego posta nie przyszło mi łatwo, a to wszystko primo dlatego, że grafik mam dość napięty, a dwa zauważyłam, że nie potrafię być zwięzła w swoim przekazie, przez co stworzenie każdego nowego wpisu jest dla mnie dość czasochłonne. Na początek pragnę poinformować, że u mnie wszystko w porządku. Wiem, że to takie sztampowe określenie, ale cóż rzec, kiedy właśnie wszystko jest tak jak być powinno. Jestem zdrowa, w dobrym humorze, nie chodzę głodna, nie odczuwam destrukcyjnej tęsknoty za domem i polskim życiem, dzień po dniu realizuje swoją misję.


Obecność
A ta misja jest bardzo zwyczajna. Dostaje sporo pozytywnych, bardzo budujących wiadomości o tym, że ktoś podziwia to co robię, że docenia moje poświęcenie i fakt, że porzuciłam coś (swoje życie), by robić inne coś (zmieniać czyjeś życie). Faktycznie może tak to wyglądać z punktu widzenia osoby, która przebywa w Polsce, a nie tutaj w Zambii. Jestem bardzo wdzięczna za wszystkie dobre słowa, bo jest to bardzo budujące i dodające skrzydeł. Spieszę jednak z wyjaśnieniami, że nie do końca jest tak jak może się wydawać. Moja misja nie zmienia świata, nie niesie za sobą przełomowych następstw, nie ratuje ludzkiego życia czy zdrowia. Nie jestem też odpowiedzialna za budowę domów, szkół, studni czy czegokolwiek innego. Ja nawet nie gotuje dla nikogo więcej poza samą sobą.


A jednak jakaś misja ma miejsce. Moja misja to po prostu obecność, to chyba najlepsze określenie. Czym moja obecność się przejawia? Pomagam w szkole, sprawdzam zadania domowe i lekcyjne, czasem przeliteruje jakiemuś zatroskanemu dziecku angielskie słówko, wytłumaczę matematykę, pochwalę za poprawne wykonanie zadania, narysuje i pokoloruje obrazki, które później ozdobią ściany naszej klasy, przepisze na komputer testy czy po prostu zapytam how are you by w odpowiedzi usłyszeć standardowe fine and you? Oprócz zadań nauczycielskich staram się także być jak najbliżej dzieciaków z mojej klasy. Z biegiem czasu zyskuje coraz większe ich zaufanie. Każdego dnia co raz ktoś dosiada się do zajmowanej przeze mnie ławki, by zamienić kilka słów, pożyczyć ołówek czy gumkę.


W oczach i gestach dzieci dostrzegam, że oczekują one mojej uwagi, nie tylko tej nauczycielskiej, ale też takiej zwyczajnej, ludzkiej. Poklepanie po plecach, objęcie czy przybicie żółwika wywołuje na ich twarzach szeroki uśmiech, gdyż jest przejawem mojego zainteresowania. Proste, zwyczajne, błahe gesty dla dzieciaków znaczą naprawdę dużo. Widząc ich autentyczną radość sama odczuwam wewnętrznie, że nie odklepuje swojej roboty, urzędowych ośmiu godzin (w moim przypadku pięciu), ale oprócz wypełniania szkolnych obowiązków, buduję też jakąś relację ze swoimi podopiecznymi, czyniąc ich dzień chociaż troszkę lepszym czy weselszym. Laurki, którymi co jakiś czas jestem obdarowywana są chyba wyrazem sympatii i wdzięczności i dowodzą, że to wzajemne budowanie więzi i znajomości idzie nam całkiem nieźle.


Pozostając w temacie laurek, wczoraj otrzymałam chwytający za serce list od moich „córek”. Zambijskie dziewczynki mają pewną zabawę, która chyba nawet nie nosi jakiejś szczególnej nazwy. Polega ona na tym, że dziewczynka prosi jakąś kobietę/starszą dziewczynę, by została jej tzw. play mother, wówczas ona staje się play daughter tejże mamy. Nie wiem do końca jakie są zasady tej zabawy, ale odnoszę wrażenie, że dziewczynki, które nie mają mam chcą sobie jakkolwiek zrekompensować ten brak i szukają chociaż namiastki macierzyństwa w postaci takiej mamy na niby. Na początku swojego pobytu w COH zostałam poproszona przez jedną z młodszych dziewczynek zamieszkujących placówkę o to, bym została jej play mother, zgodziłam się, ku wielkiej jej uciesze. Kilka tygodnie temu o to samo poprosiła mnie uczennica z mojej klasy, jej również nie odmówiłam. Okazało się, że obie moje córki, są jednocześnie moimi uczennicami, gdyż pierwsza z nich także uczęszcza do mojej klasy. Na dzisiejszych zajęciach obydwie zajęły ławkę przede mną i pod koniec dnia wręczyły mi list, w którym zapewnił mnie o swojej miłości, napisały, że jestem ich skarbem i co najzabawniejsze, zabroniły mi stania się mamą dla kogokolwiek innego. Także chyba na więcej dzieci się nie zanosi, statystyki i tak mam niezłe, dwie córki w ciągu dwóch miesięcy, można mi pogratulować pozytywnego wpływu na przyrost naturalny.





Ostatnimi czasy do bardziej szumnych zadań szkolnych należało przygotowanie IDcards, czyli identyfikatorów dla uczniów ostatnich klas szkoły podstawowej i średniej, potrzebnych na końcowe egzaminy. Musiałyśmy przygotować ok. 150 takich IDcards. Zadanie było dość kompleksowe, gdyż cała proces przygotowawczy spadł na nas, od robienia zdjęć portretowych (za tło posłużyło prześcieradło przewieszone przez okienne kraty), przez identyfikowanie uczniów, obrabianie zdjęć, komputerowe tworzenie identyfikatorów, ich wydruk, wycięcie i na końcu laminowanie. Nawet u mnie na maturze nie było takich profesjonalnych identyfikatorów, a tutaj elegancko, każdy uczeń z imienną kartą opatrzoną fotografią, na dodatek w porządnej, plastikowej okładce, nie ma lipy.



Tak mniej więcej wygląda moja misja szkoła. Równolegle toczy się druga, misja placówka, czyli życie we wspólnocie z naszymi dziewczętami. Po powrocie ze szkoły spędzamy razem czas zarówno na rozrywce, nauce, rozmowach jak również przy wspólnych obowiązkach. Każdego powszedniego dnia gromadzimy się na wspólnym różańcu, czasami jest on chodzony, czasami standardowo siedzący na zewnątrz lub w kaplicy. Bez względu na postawę podczas modlitwy nie ma dnia by nie towarzyszyły nam śpiewy. Dziewczyny mają zwyczaj zastępować niektóre dziesiątki różańca śpiewem pieśni, adresowanych do Maryi, które mimo, że już przeze mnie w miarę znane, a raczej osłuchane, wciąż budzą zachwyt.


Wracając do głównego wątku, mając za sobą ponad 2 miesiące obecności w tym miejscu dochodzę do wnioski, że City of Hope doskonale poradziłoby sobie beze mnie. Jak wspomniałam na początku moje działania nie są przełomowe, nie są też bynajmniej nieodzowne dla funkcjonowania placówki. Jedna Żaneta w tę czy we w tę nie robi różnicy, tak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny. Dlaczego więc się tutaj znalazłam, po co, w jakim celu? Tego naprawdę sama do końca nie wiem… Wierzę i ufam, odkąd tylko uzyskałam zgodę na wyjazd, że jest w tym jakiś Boży zamysł. Sama z kolei stwierdzam, że misja tak naprawdę jest bardziej dla mnie samej niż dla tych, do których zostałam posłana. Trochę to egoistyczne, ale jak dotąd znajdujące potwierdzenie w rzeczywistości. Śmieję się nieraz do znajomych, że psycholog (przypominam, że każdy z kandydatów na wolontariusza przechodził testy psychologiczne) to chyba wybiera na misje największe ofiary i nieszczęścia życiowe, a nie wcale takich stabilnych, pozornie idealnych kandydatów. Wszytko po to, aby nas poukładać, z tych naszych niedoskonałości, wad zrobić jakiś pożytek, a zasadniczo dać większe szanse do samorozwoju i stawania się lepszym człowiekiem. Od razu z tego miejsca przepraszam wszystkich innych wolontariuszy przebywających na misjach, nie uważam was bynajmniej za „ofiary i nieszczęścia życiowe” tylko generalizuje na potrzeby artykułu 😊 


Jeżeli zaś chodzi o mnie to jestem przykładem tego nieidealnego kandydata, oczywiście nie chodzi teraz o to, aby się samemu biczować i kamienować, tylko o to, że misje pozwalają mi odkrywać siebie i poznawać niestety także te słabsze, czarniejsze strony mojego jestestwa. Codzienność zambijska, z dala od swoich komfortowych warunków mieszkalnych, prywatności i chyba też pewnego luksusu (w porównaniu do tego co jest tutaj) uświadamia mi moje wady i słabości. Zupełnie nowym doświadczeniem jest dla mnie mieszkanie z kimś obcym. Wiadomo Ania już taka obca nie jest, ale chodzi mi o to, że całe swoje dotychczasowe życie spędziłam w domu rodzinnym, w znajomym środowisku, które niczym mnie nie zaskakiwało. Tymczasem przyszło mi współdzielić stosunkowo niewielką przestrzeń mieszkalną z kimś nowym. Wspólne mieszkanie i dzielenie codzienności z drugim człowiekiem niesie, nową dla mnie, naukę. Pokazuje mi moje cechy charakteru, które dobrze byłoby poprawić i być może gdyby nie misje nie dostrzegłabym pewnych problemów po swojej stronie. Albo może nie tyle nie dostrzegła, bo jednak jakąś tam świadomość siebie mam, ale tutaj znajduje w sobie większe zacięcie do pracy nad sobą i dążenia do przezwyciężania swoich słabostek czy przyzwyczajeń. Czasem odnoszę wrażenie, że trzecim, niemniej istotnym elementem mojej misji jest drugi człowiek, z którym przyszło mi współdzielić misyjną rzeczywistość, dlatego obok misji szkoły oraz misji placówki znajduje się niemniej ważna misja współpartner. Każdy wymiar mojej misji jest wielką lekcją samej siebie, daje do myślenia i skłania do refleksji i za to wielka Chwała Panu.


Teraz jeszcze słów kilka o tej obecności. Mimo wszystko jest ona w jakiś sposób ważna. Efekty mojej misji nie są co prawda mierzalne, nie jestem w stanie zrobić ekonomicznego bilansu podsumowującego liczbę uczynionego przeze mnie dobra. Niemniej jednak prozaiczna codzienność i związana z nią obecność czy to z dziećmi w szkole czy z dziewczynami na placówce pokazuje mi, że bycie przy drugim człowieku, asystowanie w różnych czynnościach czy wykazywanie jakiegokolwiek zainteresowania przysparza moim podopiecznym wiele radości i uśmiechu. Po części wynika to zapewne z faktu, iż zambijskie dzieci mają większą radość z bardzo prostych okoliczności dnia codziennego. Na prawdę nie potrzeba dużo, aby je zadowolić czy wywołać uśmiech na ich twarzach. Na naszej placówce mamy styczność z dziećmi, które są raczej w jakiś sposób skrzywdzone przez los, są sierotami, pochodzą z biednych rodzin, mają skrzywione życiorysy (i to wcale nie z wyboru, a z przymusu). Generalnie sytuacja większości z nich jest nie do pozazdroszczenia i ku mojemu zdumieniu to wcale nie odbiera im radości życia. Ta radość wydaje się być jeszcze ciut większa właśnie dzięki naszej obecności. Wracam do punktu wyjścia i powtarzam, że my nie robimy tutaj wielkich rzeczy, nie zmieniamy świata, ale odnoszę wrażenie, że przez codzienną obecność, uśmiech, pytanie how are you po raz enty, poklepanie po plecach, puszczenie oczka czy zbicie piątki czynimy życie tutejszych dzieci nieco lepszym, weselszym i bardziej pozytywnym. Okazując im swoje zainteresowanie zyskujemy to samo z ich strony. Szalenie ujmująca jest ich wrażliwość i empatia, kiedy na przykład zmęczymy się fizycznie i mamy czerwone twarze to pytają z troską co się dzieje. Jakieś krosty, syfy na twarzy, zaczerwienienie łydki od siedzenia "noga na nogę", znamiona po szczepionkach, mój krzywy palec, przekrwione oko, wszystko to autentycznie ich martwi i wzbudza pełne troski zainteresowanie. 


Zauważam też jak bardzo nasi podopieczni potrzebują dotyku, przytulania. Nie ma znaczenia, ile mają lat, trochę dziwnie jest tulić i całować w czoło dwudziestolatkę, ale nie zdarzyło mi się, aby nawet taka starsza dziewczyna się odsunęła czy ofuknęła na moje zachowanie. Wnioskuje zatem, że każda z nich, bez względu na to czy ma lat 10 czy 20 bardzo łaknie ciepła oraz uwagi pod wszelką postacią. 


Zanim zakończę chciałabym podzielić się dwoma doświadczeniami. 
Już kiedyś wspominałam, że dostaję od dzieci dużo laurek czy obrazków, nic się w tej materii nie zmieniło, dzieciaki są niestrudzone w rzeźbieniu i obdarowywaniu nowymi kolorowankami. Jakiś czas temu szczególnie zaskoczył mnie prezent od Beauty (naprawdę tak ma na imię), uczennicy z pierwszej klasy. Sytuacja była tego typu, że pewnego dnia mijałam się z nią w bramie, wymiana uprzejmości, standardowe how are you, przytulanie, bo to straszna przylepa jest i zawsze się garnie do tulenia. Coś tam sobie gadamy i widzę, że ma przesuszone usta, pytam co się dzieje, w odpowiedzi dowiaduje się, że dawno nie piła, bo skończyła się woda w dystrybutorze. Oddałam jej swoją butelkę z wodą, dorzuciłam lizaka, wzbudzając tymi szumnymi darami wielką radość, Beauty podziękowała i każda z nas poszła w swoją stronę. W następnym tygodniu na stołówce podczas lunchu dostaje od niemieckiej wolontariuszki kopertę i dowiaduje się, że to od Beauty, która mnie szukała, aby wręczyć mi ją osobiście. Wyczuwam, że w środku jest coś więcej poza laurką, której się spodziewałam, otwieram, a tam… obcinacz do paznokci. Wydaje mi się, że była to forma największej wdzięczności z jej strony, dała mi to co miała. Potrzeba odwdzięczenia się była w niej tak duża, że to co mi podaruje było dla niej sprawą zupełnie drugorzędną, zasadniczym faktem było to, aby mnie obdarować, dać coś od siebie. Dla mnie samej również najmniej istotne było to co dostałam, najmocniej zaś chwyciła mnie za serce postawa pełnej szczerości wdzięczności, której niestety czasem próżno szukać u mnie samej. 


Druga sytuacja miała miejsce u nas na placówce. Pewnego piątkowego wieczoru wraz z Anią wpadłyśmy do pokoju jednej z dziewcząt by powiedzieć dobranoc. Dziewczyna siedziała wraz ze swoją młodszą siostrą, u której zdiagnozowano gruźlicę. Strasznie przykra sytuacja, kaszel totalnie wyniszczający, jej postura ciała również wskazuje, że nie jest z nią najlepiej. Tego wieczoru czuła się co najmniej kiepsko, czasem miałyśmy wrażenie, że majaczy od rzeczy, była silnie rozpalona. Mimo, że na zewnątrz było co najmniej 25 stopni, ona miała na sobie dwie bluzy, dwa albo trzy razy poprosiła nas również o to, abyśmy odwróciły wzrok, podczas gdy ona spluwała do kubka wykaszlaną wydzielinę. No generalnie przykry widok, a do tego silne poczucie niemocy, widzisz jak się człowiek męczy i nie bardzo jesteś w stanie pomóc. Jak tymczasem swoją sytuację widzi główna poszkodowana? Z pewną stanowczością, bardzo dużym spokojem i tak wielką pokorą w oczach i głosie, stwierdza, że tak być musi, bo taki to jest teraz czas jej choroby. Zaczyna też coś mówić o tym, że w życiu tak już bywa, że na wszystko jest właściwy czas, tylko ludziom brakuje cierpliwości. Po jakimś czasie sama proponuje, abyśmy poczytały wspólnie Biblie i otwiera jakąś przypadkową stronę. Następuje jednak szybki zwrot akcji. Zamyka Pismo Święte i stwierdza, że to nie była dobra kolejność, bo zapomnieliśmy o modlitwie. Modlimy się wspólnie we cztery, nie trwa to zbyt długo, po czym następuje druga próba otworzenia Pisma. Otwiera, wodzi palcem po stronie i zaczyna czytać: 

Wszystko ma swój czas, 
i jest wyznaczona godzina 
na wszystkie sprawy pod niebem: 
Jest czas rodzenia i czas umierania, 
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, 
czas zabijania i czas leczenia, 
czas burzenia i czas budowania, 
czas płaczu i czas śmiechu, 
czas zawodzenia i czas pląsów, 
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania, 
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich, 
czas szukania i czas tracenia, 
czas zachowania i czas wyrzucania, 
czas rozdzierania i czas zszywania, 
czas milczenia i czas mówienia, 
czas miłowania i czas nienawiści, 
czas wojny i czas pokoju. 
Cóż przyjdzie pracującemu 
z trudu, jaki sobie zadaje? 
Przyjrzałem się pracy, jaką Bóg obarczył ludzi, 
by się nią trudzili. 
Uczynił wszystko pięknie w swoim czasie, 
dał im nawet wyobrażenie o dziejach świata2
tak jednak, że nie pojmie człowiek dzieł, 
jakich Bóg dokonuje od początku aż do końca. 
Poznałem, że dla niego nic lepszego, 
niż cieszyć się i o to dbać, 
by szczęścia zaznać w swym życiu. 
Bo też, że człowiek je i pije, 
i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie - 
to wszystko dar Boży. 
Poznałem, że wszystko, co czyni Bóg, 
na wieki będzie trwało: 
do tego nic dodać nie można 
ani od tego coś odjąć. 
A Bóg tak działa, by się Go [ludzie] bali. 
To, co jest, już było, 
a to, co ma być kiedyś, już jest; 
Bóg przywraca to, co przeminęło. 
I dalej widziałem pod słońcem: 
w miejscu sądu - niegodziwość, 
w miejscu sprawiedliwości - nieprawość. 
Powiedziałem sobie: 
Zarówno sprawiedliwego jak i bezbożnego 
będzie sądził Bóg: 
na każdą bowiem sprawę i na każdy czyn 
jest czas wyznaczony. 
(Księga Koheleta 3, 1-17) 

Nie będę już pisać o moim zaskoczeniu odnośnie tego, jaki fragment nam się trafił, mając szczególnie na względzie to co kilka minut wcześniej było przedmiotem naszej rozmowy. Nie znajduje słów, aby wyrazić swoje zdumienie czy nawet opisać uczucia jakie wtedy mi towarzyszyły. Jestem za to w stanie opisać refleksje jakie się u mnie pojawiły po wydarzeniach tamtego wieczoru. Chciałabym bardzo, dzięki doświadczeniom misyjnym, posiąść umiejętność odnajdywania Boga, prawdziwego szczęścia i samej siebie w małych rzeczach i banalnej codzienności. W obdarowywaniu i przyjmowaniu, w smutku i radości, w chłodzie i upale, w mojej trojakiej misji, a zasadniczo w tym co jest moją i co jest Jego wolą, zawsze pamiętając o tym, że wszystko ma swój czas. Amen.