czwartek, 24 stycznia 2019

Moje pierwsze zambijskie wakacje.


Witam serdecznie w tym nowym, 2019 roku. Tak naprawdę już nie takim nowym, niedługo styczeń będzie już przeszłością, a ja z utworzeniem tego wpisu nosiłam się już od początku miesiąca, ale jak zwykle ciężko było się zebrać. Dzisiaj chciałabym Wam opisać moje pierwsze pięciotygodniowe zambijskie wakacje, które miały miejsce między 7. grudnia, a 14. stycznia, podczas których, co nie trudno zauważyć, świętowaliśmy Boże Narodzenie.


           Pierwszy tydzień wolnego upłynął bardzo leniwie. Przyczyną tego był nie tylko brak szkoły i związanych z nią obowiązków, ale też nieobecność naszych dziewcząt, stałych mieszkanek City Of Hope. Nasze podopieczne zostały wydelegowane przez siostry do różnych zaprzyjaźnionych miejsc, a te które miały taką możliwość, wróciły do swoich rodzinnych domów. Nasze placówka świeciła totalną pustką. Przyzwyczajona do tutejszego gwaru, śmiechu, przekrzykiwania się i generalnie typowej afrykańskiej ekspresji, przeżyłam mocne zderzenie z nową rzeczywistością. Była ona wręcz boleśnie głucha i pusta. Miało się wrażenie jakby nasze COH dotknął jakiś kataklizm, bez ubytków materialnych, ale ze stratami w ludziach… Cisza, której czasem po pełnych wrzasków i euforii dniach bardzo pragnęłam, w tamtym momencie była dla mnie przytłaczająca i wręcz powodowała jakiś taki dziwny ucisk w środku. Człowiek się jednak łatwo przyzwyczaja do drugiego, do ludzi, do bliźnich, do tych, którzy stają się mu bliscy…


           Ta sytuacja nie trwała jednak zbyt długo. W drugim tygodniu wakacji, w piątek 14. grudnia udałam się wraz z Anią i trzema Niemkami w podróż do Mansy, na misję do Eweliny, z którą miałyśmy spędzić wspólne, chociaż troszkę polskie święta. Podróż przez duże P: dystans ponad 700 km, 11 godzin w autobusie, który startował o 5 rano, a na miejsce zajeżdżał późnym popołudniem. Była to nasza pierwsza tak długodystansowa wyprawa po Zambii. Bardzo dobrze się złożyło, że mogłyśmy podróżować wspólnie z trzema Niemkami, wolontariuszkami z Mansy, które były akurat z wizytą w stolicy i wracały na swoją placówkę, wtedy, gdy my chciałyśmy się tam dostać. Niemieckie koleżanki, które miały za sobą już podróże na linii Lusaka-Mansa, kupiły nam bilety i zorganizowały taksówkarza, który o czwartej rano przyjechał po nas, by zawieźć na dworzec. Co ciekawe na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy znacząco podrożało paliwo, co odbiło się na cenach usług transportowych. Dla przykładu, gdy Ewelina po przylocie do Zambii pierwszy raz jechała od nas na swoją placówkę do Mansy, płaciła za bilet 180 kwacha. Trzy miesiące później my za podróż na tej samej trasie, u tego samego przewoźnika płaciłyśmy już 250 kwacha. Różnica dość mocno odczuwalna, szczególnie gdy jedzie się w obie strony.


           Wróćmy jednak do samej podróży, która jak już wspomniałam trwała bagatela ponad 10 godzin. Autobus był całkiem wygodny, a tego dnia nie było jakoś szczególnie upalnie, co w połączeniu z, o dziwo, sprawnie działającą klimatyzacją, stwarzało komfortowe warunki. Przez jakieś pierwsze 3 godziny miałam dla siebie dwa siedzenia, więc mogłam się wygodnie rozłożyć. Jedyną niedogodność stanowiła muzyka, która dla Zambijczyków jest nieodzownym elementem ubogacającym ich codzienność, dlatego nie mogło jej zabraknąć również podczas tak długiej podróży. Na początku fajnie, gra muzyka, ale po godzinie, dwóch, sześciu, dziewięciu… ma się serdecznie dość takiej standaryzowanej muzyki, którą często określam mianem „na jedno kopyto”, gdyż znakomita większość piosenek jest na bardzo zbliżoną melodię. Takie wątpliwe muzycznie przyjemności dałoby się jeszcze zdzierżyć, gdyby nie fakt, że głośność co najmniej dwukrotnie przekraczała maksymalny poziom, który nie jest szkodliwy dla dorosłego człowieka. Ani słuchawki odkręcone na fulla, ani zatyczki do uszu nie były w stanie całkowicie zagłuszyć jednokopytnego recitalu. Ja ostatecznie postawiłam na zatyczki, żeby nie zajechać swoich uszu podwójną muzą i jakoś przetrwałam, udawało się nawet kilka razy przyciąć komara, więc w całkowitym rozrachunku nie mogę powiedzieć, abym szczególnie źle zniosła podróż.


        Podczas drogi mięliśmy dwa postoje. Jeden w takim specjalnym zajeździe, zlokalizowanym w sąsiedztwie stacji paliw, gdzie były nawet toalety dla podróżujących. Łazienki w standardzie typowo afrykańskim. Mnie trafiła się kabina, gdzie nie było muszli klozetowej, tylko zabudowany terakotą otwór w ziemi. Za skorzystanie z takiego przybytku płaciło się cale 2 kwacha. Drugi postój był na dziko, w lesie. Tam już nie korzystałam z dobrodziejstw natury, gdyż po pierwszej wizycie w toalecie, spożycie płynów zredukowałam praktycznie do zera.  Oprócz dwóch postojów, nazwijmy je toaletowymi, autokar zatrzymywał się kilka razy na przystankach. Za każdym takim postojem zlatywała się chmara lokalnych sprzedawców, którzy w koszach (noszonych najczęściej na głowie) trzymali różnorodne produkty na sprzedaż. Targu dobijało się przez okno, kupujący nie musiał nawet ruszać się ze swojego miejsca, by zostać obsłużonym przez mobilnego, stojącego na zewnątrz sprzedawcę. Oprócz różnej maści warzyw, owoców, napojów, ciastek, słonych przekąsek, mięs i kiełbasy można też było kupić wypchane reklamówki z grzybami. To właśnie one sprzedawały się najlepiej. Na jednym postoju jakaś siódemka pasażerów znajdująca się w zasięgu mojego wzroku kupiła reklamówkę grzybów. W Zambii panuje obecnie pora deszczowa, toteż warunki na porost grzyba są znakomite.


           Jeżeli chodzi o krajobrazy to widoki, mimo że podziwiane zza okna były interesujące i niepowtarzalne. Mniejsze lub większe wsi czy miasteczka spotykało się wzdłuż drogi co kilkanaście kilometrów, ale gdy sięgnęło się wzrokiem w dal, próżno było szukać jakiś osad. Ludność koncertujs się w pobliżu drogi, a kilkaset metrów w głąb znajdują się już tylko rozlegle, porośnięte wysoką trawą polany usiane pojedynczymi drzewami albo gęsty busz. Wspomniana pora deszczowa ożywiła roślinność, toteż odcienie zieleni były dominujące na całej trasie. „Rozległe nieużytki rozciągające się od Lusaki aż po Manse”, to bardzo trafiony tekst autorstwa mojego taty, użyty w zupełnie innym kontekście, a jednocześnie bardzo dobrze podsumowujący krajobraz jaki przyszło mi podziwiać w trakcie podróży.
           Jak przystało na symptomy pory deszczowej, w Mansie powitał nas siarczysty deszcz. Zanim jednak dojechałyśmy na dworzec i wydostałyśmy się z autokary opady zelżały, toteż gdy pokonywałam kolejne schodki w dół z autokaru i stawiałam pierwsze kroki na mansyjskiej ziemi, moją twarz rosiła delikatna mżawka. Dotarłyśmy na miejsce. Deszcz, który nas powitał, towarzyszył nam codziennie. Podczas dwutygodniowego pobytu nie było dnia, aby nie padało. Pierwsza obserwacja: Lusaka jest mniej deszczowa niż Mansa. 


           Druga obserwacja: placówka Eweliny oraz harmonogram jej dnia są zgoła odmienne od naszych. Największą różnicę stanowi organizacji oratorium, u nas odbywa się ono co sobotę i uczestniczą w nim tak naprawdę nasze dziewczynki, sporadycznie pojawiają się jakieś osoby z zewnątrz. W Mansie jest zupełnie inaczej, raz, że oratorium odbywa się codziennie (oprócz niedziel i poniedziałków), a dwa gromadzi rzeszę dzieciaków z okolicy. Kiedy pojawiłyśmy się tam pierwszy raz otoczyła nas grupka starszych i młodszych dzieci, ciekawa widoku nowych muzungu. Dzieci, jak to dzieci, wszystkie dzieci nasze są, wszystkie się kocha i wszystkie wzbudzają w człowieku ciepłe uczucia. Jednak w przeciwieństwie do tych, pośród których obracam się w City of Hope, te spotkane w Mansie wyglądały na bardziej uboższe (a co za tym idzie zapewne też bardziej głodne…).  Większość nosiła stare, znoszone, zakurzone, porwane ubrania, których w Polsce nie chcielibyśmy używać nawet jako ścierki do podłogi. Szczególnie przykry był dla mnie widok chłopca, który miał wybrakowane place na głowie – grzybica. Inny maluch nosił w buzi i ssał gwoździe, jakby były to cukierki… 
           Przyznaje, że takie widoki do najprzyjemniejszych nie należały, a może nie tyle same widoki, ale świadomość tego jak nędzne warunki życia mają te dzieci. Jak niesprawiedliwie jest rozdysponowany majątek i bogactwo tego świata, jakie wielkie, bolesne dysproporcje dzielą jednych ludzi od drugich. W Polsce rówieśnicy mansyjskich dzieci bulwersują się, gdy rodzice nie kupią im nowej gry, lepszego modelu telefonu czy lanserskich ciuchów. Tutaj maluchy swoje osobiste tragedie przeżywają po cichu, bez zawodzenia, jęku, płaczu, narzekania. Biorą rzeczywistość taką jaka jest, niewiele mogą zmienić, więc się nad swoimi przykrymi warunkami życia za dużo nie rozwodzą. Zamiast tego uśmiechają się szeroko i szczerze, najszczerzej na świecie, bez udawania, kiedy tylko okażesz im zainteresowanie. Takiej radości próżno szukać u dzieci najbardziej zamożnych rodziców, którzy spełniają wszystkie ich materialne zachcianki.





Przekonuje się tutaj bardzo dobitnie, że miarą szczęścia naprawdę nie są wartości materialne, saldo naszego konta, marki ubrań, samochodów, miejsca do których jeździmy na wakacje czy w których jadamy. Miarą szczęścia nie jest też ani częstotliwość wypadów do teatru, żeby uchodzić za miłośnika kultury wysokiej, ani częstotliwość awansów, żeby uchodzić za człowieka sukcesu. Szczęściem nie jest też liczba wstawionych zdjęć, otrzymanych polubieni czy followersów na Instagramie. Co zatem tę miarę stanowi? A to już niech sobie każdy sam odpowie, ja tylko dzielę się swoimi przemyśleniami i zachęcam do osobistej refleksji
Tegoroczne święta, wróć, ubiegłoroczne święta spędziłam daleko. Daleko od wszystkiego: od domu, rodziców, brata, rodziny, przyjaciół, ale też daleko od polskich tradycji bożonarodzeniowych. 23 grudnia w Mansie odbywał się taki jakby wieczór kolęd, różne grupy ludzi przedstawiały swoje aranżacje pieśni bożonarodzeniowych. Również nas poproszono o występ, 3 Polki i 3 Niemki dały swój występ, występ bardzo skromny, szczególnie mając na uwadze tych, którzy poprzedzili nasze niezbyt finezyjnie przedstawienie. Wieczorem tego samego dnia wzięłyśmy się za przygotowywanie pierogów ruskich z grzybami, które to wysłali mi rodzice, nie były to bynajmniej grzyby kupione w drodze do Mansy, ale najprawdziwsze suszone w Polsce. Na uwagę zasługuje fakt, że nie miałyśmy wałka, więc zamiast niego użyłyśmy butelki od wina i jazda z tym ciastem, Polak potrafi. Oprócz pierogów upiekłyśmy również szarlotkę, ta była już zrobiona z jabłek zakupionych na miejscu. 






           24 grudnia powitał nas brakiem prądu, co trochę nas zaniepokoiło, gdyż kilka dni wcześniej prądu nie było od rana do godziny 20, nas tymczasem czekało gotowanie zamrożonych wczoraj pierogów. Prąd przywrócili stosunkowo szybko, więc to co chciałyśmy, udało się bez problemu przygotować. Świętowanie Wigilii rozpoczęliśmy od Mszy Świętej, odpowiednik naszej pasterki, tylko pora trochę inna. Eucharystia zaczęła się o 19.00, a poprzedziły ją rozpoczęte godzinę wcześniej jasełka. Msza okraszona śpiewami, bardzo głośną muzyką (co już mnie jakoś specjalnie nie dziwiło)i zamaszystymi tańcami zakończyła się około 21.30. Ciekawym doświadczeniem był plasterkowy outfit, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się iść na Wigilijną msze w zwiewnej letniej sukience i sandałach. O 22.00 zasiadłyśmy wraz z siostrami do kolacji. Wspomnę od razu, że towarzystwo było międzynarodowe: polsko-niemiecko-zambijsko-filipińskie. Na uwagę zasługuje również fakt braku postu podczas Wigilii, i to za równo w ciągu dnia jak i w trakcie wieczornej wieczerzy. W Zambii wychodzi się z założenie, że skoro jest to radosne święto, to poszczenie pozostaje w sprzeczności z pozytywnym charakterem tego dnia. Toteż na stole wigilijnym pojawiły się: kiełbasa, ser żółty, bułki podobne do naszych grahamek, coś na wzór naszych pierożków, krokiety z mięsem oraz ciasto. Po posiłku przyszedł czas na prezenty, co to był za cyrk, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Podarunki leżały pod choinką i każdy tanecznym krokiem musiał podejść do drzewka, by wyszukać swój prezent. Następnie, już z prezentem w dłoni wracało się na miejsce, nie zapominając o tanecznych pląsach i wskazywało się kolejnego tanecznego łowcę prezentu. Tańczyli wszyscy, siostry, wolontariusze, bez względu na wiek czy narodowość. Był także czas śpiewania kolęd, my postawiłyśmy na skoczną (czyli tak w zambijskim guście) pastorałkę Gore gwiazda Jezusowi. Po bardzo ekspresyjnej celebracji rozeszliśmy się spać.









                
           Pierwszy dzień świąt (25.12) nie jest w Zambii jakoś szczególnie celebrowany. Dzieciaki przyszły do nas z zapytaniem czemu nie jesteśmy na oratorium. Nasza odpowiedź, że przecież są święta, bynajmniej ich nie przekonała, ani tym bardziej nie usatysfakcjonowała. Z kolei jeden z zambijskich księży postanowił tego dnia nadrobić zaległości w ogrodzie i wziął się za sadzenie kwiatków. Co kraj to obyczaj, trzeba wyzbyć się wszelkich uprzedzeń, europejskiego sposobu myślenia oraz filtrów kulturowych i starać się akceptować tutejszą rzeczywistość taką jaka jest. Wczesnym popołudniem, w towarzystwie sióstr zjedliśmy bożonarodzeniowy obiad, który był tego dnia okazją do zademonstrowania naszych narodowych potraw. Podczas lunchu pojawiły się na stole wspomniane ruskie pierogi z grzybami jako specjał kuchni polskiej oraz placek w rodzaju pizzy z kawałkami boczku i cebuli przygotowany przez wolontariuszkę z Niemiec. Kolację tego dnia zjadłyśmy w towarzystwie trzech wolontariuszek Niemieckich, więc siły były wyrównane, nas Polek również było 3.


           A propos sposobu świętowania w Zambii, tutaj nie ma czegoś takiego jak w Polsce, że rodzina się zjeżdża, stół ugina się od potraw, a biesiada wokół stołu trwa kilka godzin. Przede wszystkim Zambijczycy, szczególnie ci mniej zamożni to społeczeństwo, które żyje na zewnątrz. Dom to tak naprawdę miejsce, w którym się śpi, w środku nie spędza się wielu godzin. Życie toczy się na zewnątrz, posiłki jada się w środku, albo na dworze, ale nie trwa to zbyt długo, może dlatego, że też nie ma aż takiej ilości dań. To co po stawi się na stole (albo na ziemi, bo nie brakuje też takich, którzy jadają na podłodze) dość szybko z niego znika i nie na po co dłużej siedzieć przy pustej misce. Dlatego też po zjedzeniu posiłku, czy to świątecznego czy powszedniego wraca się do normalnych zajęć, a życie toczy się swoim standardowym rytmem.
      Drugi dzień świąt (26.12) spędziłyśmy u polskiej siostry Marty, która reprezentuje Siostry Służebniczki NMP Niepokalanie Poczętej, zwane tutaj potoczni blue sisters, od błękitnego koloru habitu. Siostra Marta jest pielęgniarką na swojej placówce, gdzie prowadzona jest szkoła dla chłopców. Podczas wizyty u Polskiej siostry ponownie jedzone były pierogi, do których farsz siostra zrobiła na bazie żółtego sera. Siostra Marta to siostra z prawdziwego zdarzenia, z poczucie, humoru, trochę szalona, bardzo charyzmatyczna i niemniej doświadczona w zagranicznym życiu misyjnym. Oprócz wieloletniego pobytu w Zambii, część swojego życia zakonnego spędziła na Jamajce. Historie, które były jej udziałem podczas długiej posługi misyjnej nadawałaby się na scenariusz filmowy, a niektórych emocjonujących, pełnych grozy przeżyć, podczas których balansowała na granicy śmierci, pozazdrościł by jej sam Bear Grylls. Odwiedziny u siostry Marty były wyjątkowe również dlatego, że stanowiły okazję do podzielenia się opłatkiem. Zwyczaj łamania się opłatkiem w Zambii nie funkcjonuje, toteż możliwość podtrzymania polskiego obyczaju, było dla nas nie lada zaszczytem.

               
           Drugi dzień świąt był jednocześnie naszym ostatnim dniem w Mansie, następnego dnia wracałyśmy do siebie. Ponownie 10 godzin w muzycznym autobusie, taksa z dworca na chatę i witajcie nasze stare, dobre śmieci, które jak się okazało przyszło nam zamieszkiwać jeszcze tylko przez 3 tygodnie, ale o tym później.
           Po powrocie nasze COH wciąż ogarnięte było drażniącą, przejmującą ciszą, w końcu byliśmy mniej więcej na półmetku wakacji, które to chciałyśmy sobie jakoś bardziej aktywnie wypełnić. Tutaj z pomocą przyszedł ks. Krzysztof, proboszcz pobliskiej parafii na Makeni (nazwa dzielnicy Lusaki) pw. Chrystusa Odkupiciela, który wraz z księdzem Maciejem, jako diecezjalni księża misjonarze prowadzą wspomnianą parafię, szkołę oraz przedszkole. To ostatnie okazało się stanowić dla nas pewne wyzwanie. Gdy, po powrocie z Mansy, spotkałyśmy się z księżmi, od słowa do słowa doszliśmy do kwestii przedszkola, które wypadałoby odmalować, a w zasadzie wzbogacić o jakieś radosne, kolorowe obrazki, co by uczynić je bardziej przytulnym dla maluchów. Byłyśmy zadowolone, że trafiła nam się taka fucha, dzięki której wypełnimy sobie nasz wolny czas, a nawet zrobimy jakiś trwały dobry uczynek. Jednocześnie towarzyszyły nam pewne obawy, jak podołać takiemu wyzwaniu, kiedy nie ma w nas za grosz talentu malarskiego. Ania jeszcze daje radę w tej materii, ale jeśli chodzi o mnie to o panie, klękajcie narody, dwie lewe ręce. Z pomocą przyszedł… projektor. Rysunki, które chciałyśmy wykonać wyświetliłyśmy na ścianie, przerysowałyśmy kontury, a potem było już tak naprawdę z górki, nanieść farbę i po zawodach. W ciągu trzech dni udało nam się pomalować 2 sale oraz wykonać dwa z trzech zaplanowanych obrazków w trzeciej sali. Plan był taki, że trzecią sale ukończymy w całości, gdyż miałyśmy na ten cel wygospodarowany czas, który jak się później okazało, musiałyśmy przeznaczyć na niespodziewaną przeprowadzkę. Od razu uspokajam, nie wyrzucono nas z misji ani nie przeniesiono na inną placówkę. W niedzielę siostra zakomunikowała nam, że w czwartek zaczniemy się przenosić do nowego domu, co oznaczało, że na malowanie mamy trzy, a nie pięc dni, jak z początku zakładałyśmy.







Zmieniłyśmy dom na sąsiedni budynek. Od piątku (11.01) mieszkamy w domu, który wcześniej zamieszkiwały trzy siostry, które to przeprowadziły się do świeżo wykończonego, nowego budynku. Nam w spadku przypadł zatem były convent sióstr. Nowe domostwo współdzielę teraz nie tylko z Anią, ale również z Hannah i Nourą (Niemki) oraz Amelie (Belgijka), co oznacza, że wszyscy wolontariusze mieszkają teraz w jednym budynku. Miejsca mamy dostatek, każda z nas ma: własną sypialnie (większą niż te, które miałyśmy w starym domu) oraz, co zabrzmi szczególnie luksusowo, własną prywatną łazienkę z toaletą. Nie ma problemu z kolejką pod prysznic czy utrzymaniem jego czystości. Oprócz tego współdzielimy jedną kuchnię, niestety też jedną, nie za dużą lodówkę, na pocieszenie dano nam zamrażarkę wielkości trzech naszych lodówek…, która ze względu na swe imponujące rozmiary stoi w salonie. Przeogromny wręcz salon to przestrzeń, w której spokojnie można byłoby urządzić przyjęcie na 50 osób i jeszcze dałoby się wcisnąć tam parkiet. Jest też pralnia, tak mamy pralkę, nawet z dostępem do ciepłej wody. Skrzydła domu zamykają dwa dodatkowe koliste pomieszczenia, z których jedno służy nam za store room, w którym przechowujemy nasze graty, walizki, zapasy etc. Dom dysponuje ośmioma sypialniami, więc gdyby pojawili się nowi wolontariusze to i dla nich znalazłyby się wolne pokoje. 






Na zbliżające się dwa tygodnie znaleźli się już lokatorzy, co prawda nie wolontariusze, ale goście, delegacja z Polski jak zwykliśmy ich między sobą nazywać, reprezentowana przez mojego brata Szymona i naszą (moją, Ani i Eweliny) wspólną koleżankę, Agnieszkę. Delegaci lądują w Lusace jutro bardzo wczesnym rankiem (piątek, 25.01) i spędzą z nami równo dwa tygodnie. Obecnie goście, których wyczekuje ze sporym zniecierpliwieniem mają przesiadkę w Istambule, gdzie już czekają na drugi, ostatni lot prosto do Lusaki, prosto w me ramiona 😜 Mam nadzieję, że będzie to dobry, wartościowy czas dla nas, ale, szczególnie dla naszej polskiej delegacji. Proszę o modlitwę w ich intencji, aby loty i cały pobyt przebiegły bezpiecznie.
Z Bogiem!
_____________________________________________________________________________