piątek, 14 września 2018

We start acting!

Jest wtorek (11/09/18), rozpoczynam tworzenie tego posta gotując ryż na najbliższe 3 kolacje, mam nadzieję, że faktycznie na tyle wystarczy, bo jutro czy pojutrze mogę nie mieć czasu na przygotowanie posiłku od podstaw. W kwestii wyżywienia, mamy zapewniony lunch, więc o gotowanie obiadów nie musimy się martwić, idziemy na gotowe. Trochę inaczej wygląda sprawa ze śniadaniami i kolacjami, musimy je przygotowywać we własnym zakresie. Stąd gotowanie ryżu na zapas.

 

Co jest serwowane na lunch? Ryż lub nshima (lokalny specjał, gęsta papka na bazie mąki kukurydzianej, podobna do naszej kaszy manny), mięso przy niedzieli, chociaż na tygodniu ze dwa razy podano do obiadu kiełbasę, ryba przy piątku, soja, sałatka w postaci rozgotowanych ogórków tudzież gotowana fasola albo liście rzepaku i obowiązkowo sosik, taki trochę pomidorowy. Jedzenie jest okej, całkiem dobre. Jednakże ja lubię ostre, a oni nie zwykli tu dużo pieprzyć czy solić, więc lunche jadam łagodne. Niezbyt doprawiony lunch rekompensuje sobie podczas kolacji.


Time table
Jak wygląda nasz roboczy dzień? Pobudka wg uznania, ale tak, aby wyrobić się na poranną mszę o 06.15. Nie jest to obligatoryjne nabożeństwo, nikt nas do uczestnictwa w Eucharystii nie przymusza, wszystko w pełnej wolności. Ale zdecydowanie lepiej wchodzi się w nowy dzień rozpoczęty spotkaniem z Panem. Poza tym inni, byli wolontariusze gorąco rekomendowali msze, jako idealny zaczątek dnia, a z także jako pewien środek zaradczy, pomagający zwalczać kryzysy, których nie sposób uniknąć na rocznej misji. U mnie dzięki Bogu jak na razie bez większych zjazdów, więc Msza Święta to na ten moment: forma dziękczynienia za to, że mogę być tu gdzie jestem oraz zwrócenie się do Boga z prośbą o błogosławieństwo na każdy nowy dzień. Wymodlona, z większym poczuciem pewności, startuje z pracą. Mam tu na myśli czas w szkole, gdzie asystuje nauczycielowi w prowadzeniu lekcji. Asystowanie polega m.in. na: przepisywaniu podręcznika na tablicę, sprawdzaniu zadań czy to domowych czy tych, które dzieci robią na lekcji, uzupełnieniu dziennika wraz z nastaniem nowego roku szkolnego. Mnie w udziale przypadło wspomaganie w klasie 5b. Numer klasy nie jest przypisany dzieciom w tym samym wieku. Piąta klasa to dzieci w wieku 10-13 lat, podczas gdy klasa 1 to dzieciaczki od 6 do 9 roku życia Moja 5b liczy ponad 40 osób, w Afryce klasy są bardzo liczne. Pierwszego dnia miałam okazję asystować w klasie 1, maluchy są przeurocze i bardzo grzeczne. Momentami sprawiały wrażenie wręcz wystraszonych, pytanie tylko czy bały się mnie, białej zjawy czy też ich nauczycielka budzi taki respekt. 




Wracając do harmonogramu dnia, w szkole jesteśmy do około 14/15. W międzyczasie o +/- 9.30 jest przerwa śniadaniowa, o +/- 13.00 przerwa lunchowa. Plus, minus dlatego, że nie ma stałych godzin przerw, gdy nauczyciel skończy lekcję, zarządza przerwę. Po lunchu wraca się do szkoły na takie jakby zajęcia wyrównawcze, jakieś czytanie, wyjaśnianie tego czego nie udało się załapać na zajęciach. Do szkoły chodzą też dzieci z okolicy, więc wtedy mamy również z nimi kontakt, natomiast kiedy kończy się szkoła, zostajemy już tylko z naszymi dziewczynkami, które mieszkają tu na stałe. Mamy około 30 dziewczyn, w wieku 10 - 20 lat. Między 16, a 17.30 jest czas na zajęcia pozaszkolne, czyli sport, produkcja, rękodzieło, sprzątanie otoczenia. We wtorek w ramach tych dodatkowych aktywności robiliśmy jakieś bransoletki, Patricia (wolontariuszka krótkoterminowa z Irlandii) uczyła nas robienia na drutach. Nie powiem, żebym załapała (zdolności manualne stoją u mnie na żenująco niskim poziomie), ale chyba nie raz i nie dwa będzie okazja, aby się douczyć. 


Po zajęciach pozaszkolnych różaniec, który trwa do 18.00. Od 18.15 do 19.30 jest ostatni wspólny z dziewczynkami, punkt dnia, mianowicie asystowanie w odrabianiu lekcji, pomoc w wyjaśnianiu niezrozumiałych zagadnień. Mnie w udziale przypada najczęściej ogarnianie matmy. O ile mnie samej matma większych problemów nigdy nie sprawiała, o tyle z wyjaśnianiem, takim aby ktoś zrozumiał i to jeszcze po angielsku już wcale tak lekko nie jest. Ale wspólnymi siłami, z dziewczynkami tłumaczącymi niejasne angielskie wyrażenia czy polecenia, można osiągnąć cel. Jak nie da się słownie, to rysunkowo czy pisemnie i voila. Po 19.30, w praktyce koło 20, wracam do domku i to już jest mój czas wolny. Wtedy jem kolacje, próbuje złapać wifi lub darmowego fejsa/messengera. Darmowego dlatego, że część zambijskich usługodawców w zakresie telefonii komórkowej umożliwia korzystanie z fejsa czy mesengera bez transferu danych. Toteż jeśli nie siedzimy akurat w altance obok domu sióstr polując na wifi, oznacza iż lecimy na free internecie. Szału nie ma, ale lepsze to niż nic, do pisemnego komunikowania się wystarcza, a jeszcze jak się zrobi punkt dostępu to w ogóle szaleństwo, można z tego darmowego neta korzystać na ekranie kompa (patrz zdjęcie poniżej). Potrzeba matką wynalazków.


Bóg nie zna przypadków
Nie umieściłam tego w pierwszych postach, mimo, iż działo się to na początku, ale miałam za pamięci, aby się tym podzielić. Mianowicie już pierwszego dnia naszego pobytu w Lusace odwiedził nas ksiądz Paweł. Przypuszczam, że podczas mojego pobyty w Zambii ta postać pojawi się wielokrotnie w kolejnych postach. Księdza Pawła poznałam osobiście pierwszy raz właśnie w Zambii, ale okazuje się, że „znamy” się już 8 lat. W 2010 roku szliśmy razem w warszawskiej akademickiej pielgrzymce na Jasną Górę, ale na tamten czas nie mieliśmy pojęcia o wzajemnym istnieniu. Księży szło wtedy kilku, nie zapoznawałam się ze wszystkimi, pątników było jeszcze więcej, toteż x. Paweł miał jeszcze większe prawo nie kojarzyć wszystkich. WAPM jest dużą pielgrzymką, tworzy ją kilka, a może nawet kilkanaście grup, ale los chciał, że zarówno ja jak i ksiądz szliśmy w zielonej. O tym, że księdza Pawła skądś kojarzę dowiedziałam się gdy zobaczyłam Jego zdjęcie. Przed naszym przyjazdem Ania kontaktowała się z księdzem, do którego mieliśmy namiary od byłych wolontariuszy. Każdy z nich z wielkim sentymentem i błyskiem w oku opowiadał o swojej relacji z księdzem. My same już pierwszego wieczoru przekonałyśmy się dlaczego wzbudza On w ludziach tyle sympatii. Zanim przyjechał nas odwiedzić, z oddalonego około 60 km od Lusaki, Mungu, w którym na co dzień posługuje, zapytał czego nam potrzeba, zrobił podstawowe zakupy, a ponadto kupił i zarejestrował dla każdej z nas karty SIM (pośrednio to właśnie księdzu zawdzięczam darmowego fejsa i messengera). Jeden wieczór, jedna rozmowa i już wiesz, że masz do czynienia ze swoim człowiekiem. Ksiądz przybliżył nam po krótce realia życia w Zambii, podał przybliżone ceny różnych produktów, abyśmy nie przepłacały, poopowiadał o swojej codzienności i jeszcze tego samego wieczoru, którego się poznaliśmy zaprosił do siebie, kiedykolwiek będziemy miały ochotę. Ba, na Wigilię też już mamy zaproszenie do Mungu. Minęło 8 lat od naszego pierwszego „spotkania”, ja na chwilę przed wylotem do Zambii dowiaduje się, że na miejscu jest już ktoś „znajomy”, czy to przypadek? Nic z tych rzecz przypadek to świeckie imię Ducha Świętego, a ten troszczy się o to, abyśmy nawet w odległej Afryce, na drugiej półkuli, daleko za równikiem miały w sąsiedztwie swojego rodaka i to na dodatek kapłana.

O miejscowych zwyczajach słów kilka
Pamiętam jak na swojej prezentacji w SOMie, Kasia (z tego miejsca serdecznie Ją pozdrawiam), która podobnie jak my była na rocznej misji w City of Hope, ba nawet zamieszkiwała ten sam domek co my, opowiadała, że ludzie mają tutaj manię zamiatania. Co innego usłyszeć, co innego zobaczyć. Faktem pozostaje to, że ludzie zamiatają tutaj na okrągło. Przy każdym domku stoi szczotka, dumnie sygnalizując, że mieszkańcy dbają o czystość swojego otoczenia. Dziewczynki także mają na wyposażeniu kilka, jeśli nie kilkanaście szczotek. My również zostałyśmy zaangażowano do tego procederu, dwa razy w ciągu tygodniu podczas tzw. „cleaning of the surrouandings” pomagamy dziewczynkom w dbaniu o porządek podwórka i jakżeby inaczej, naczelną czynnością jest wtedy zamiatanie. Można trochę karykaturalnie spoglądać na takie zamiłowanie do zamiatania, nie jest to jednak czynność, która wzięła się tutaj zupełnie od czapy. W Lusace jest dość wietrznie, a ziemia najczęściej jest goła, niczym nie wyłożona, toteż mocno się kurzy i nawiewa różnych nieczystości, które bez regularnego zamiatania, w krótkim czasie mocno zasyfiłyby podwórko. Chcąc nie chcąc trzeba zamiatać i przyzwyczaić się do widoku wszędobylskiej szczotki. 
PS. Kończeniu przeze mnie tego posta, a konkretnie wybieraniu zdjęć, wtóruje zza okna, jakżeby inaczej, dźwięk szczotki, sąsiedzi zamiatają.


Powitanie
W ubiegłą niedzielę (09/09/18) odbyło się oficjalne powitanie wolontariuszy, którzy będę pracować na placówce City of Hope (COH). Przypomnę, że oprócz mnie i Ani są tutaj dwie młodziutkie (osiemnastoletnie) wolontariuszki z Niemiec, które podobnie jak my spędzą w COH najbliższy rok oraz Patricia, wolontariuszka z Irlandii, która będzie z nami tylko do końca października. Powitanie odbyło się podczas przerwy lunchowej. Przy stoliku, który zajmowałyśmy ustawiono ozdobną kartkę z hasłem: welcome home. Po posiłku miała miejsce, nazwijmy ją, część teatralna przywitania. Zajęłyśmy rozstawiono dla nas krzesła na środku pomieszczenia i musiałyśmy się przedstawić. Każda powiedziała o sobie kilka słów, poinformowała o tym, z jakiego kraju przyjechała oraz jak długo tu zostanie. Kiedy my skończyłyśmy nasze autoprezentacje, inicjatywę przejęły dziewczęta. Odśpiewały dla nas piosenkę, a następnie tanecznym pląsem podeszły do każdej z nas, aby wręczyć nam chitengi (jest to lokalna, damska część garderoby, rodzaj dużej wielofunkcyjnej chusty, która najczęściej służy za spódnicę, ale bywa też używana jako nakrycie głowy, nosidełko dla dziecka czy nawet obrus). Każda z nas była poddana swoistym obłóczynom, gdyż chitengi nie zostały nam wręczone do rąk, lecz zostałyśmy nimi opasane przez nasze podopieczne. Kiedy już z grubsza wyglądałyśmy jak lokalsi, wręczono nam ciasteczka i lizaki, które mają nam osłodzić życie, gdy pojawią się łzy i smutek. Ja jeszcze takich negatywnie skrajnych emocji tutaj nie doświadczyła, ale po moich słodkościach już ani widu. Na koniec głos zabrała siostra Prisca, zwróciła się do nas w bardzo ciepły sposób, wyrażając swoją wdzięczność z powodu naszej obecności i nakazała, abyśmy w City of Hope czuły się jak w domu.


Szkoła
Dzieci w szkole są dużo grzeczniejsze i bardziej posłuszne niż w Polsce, szczególnie te mniejsze. W ogóle samo szkolnictwo w Zambii jest traktowane jako przywilej, a nie jako przykra konieczność, jak to najczęściej ma miejsce na Zachodzie. Większość dziewczynek cieszyła się, że kończą się już wakacje, mimo, że oznaczało to rozstanie z długimi, doczepianymi warkoczykami. Podczas roku szkolnego noszenie długich włosów, naturalnych, sztucznych, własnych czy doczepianych jest bezwzględnie zabronione. Wydaje mi się, chociaż nie mam na to jeszcze potwierdzenie, że może to wynikać z faktu przeciwdziałaniu wylęganiu i roznoszeniu się wesz. Długie włosy to na pewno bardziej przyjazne środowisko dla ich rozwoju niż krótko przycięta czupryna. Jak wspomniałam większa była radość z powrotu do szkoły niż smutek związany z zakończeniem wakacji. Edukacja, wykształcenie to w Zambii najprostszy środek do osiągnięcia jakiegoś sukcesu życiowego oraz poprawy sytuacji materialnej. Dlatego szkołę bierze się tutaj na poważnie, nauczycieli traktuje się niemal jak Boga (o czym za chwilę), a prace domowe odrabia się regularnie. Nie ma nieprzygotowań,  nieodrabianie prac domowych, ściemniania, bólu brzuchu. Szkoła to szkoła, bezdyskusyjna kwestia.


Szkoła szkole nie równa. Tutejsi uczniowie, w przeciwieństwie do swoich europejskich kolegów nie mają własnych książek, zeszytów, korzystają z tego co zapewni im szkoła, a ta ma dosyć ograniczone możliwości. Podręczników jest kilkanaście na całą klasę, dlatego nauczyciel przepisuje je na tablicy, a dzieci do swoich zeszytów. Każde dziecko ma jeden długopis i jeden ołówek, gumkę do ścierania mają co poniektóre, a własny piórnik to przejaw luksusu. Zeszyty to dobro wyższego rzędu, dlatego dysponuje się nimi oszczędnie, a także zabezpiecza przed zniszczeniem. W Zambii próżno szukać zmyślnych foliowych okładek, tu stosuje się proste i tanie środki ochrony. Zeszyty okłada się gazetami albo kolorowymi ulotkami z marketów.


Nauczyciel niczym guru, o czy miałam okazję przekonać się już pierwszego dnia podczas zajęć z pierwszą klasą. Po pierwsze dzieci zwracają się do pani nauczycielki per Madame, po drugie kiedy czegoś chcą, a najczęściej chodzi o możliwość napicia się wody lub wyjścia do toalety, podchodzą do biurka i klękają (sic!) na obydwa kolana, po czym zwracają się do nauczyciela ze swoim zapytaniem. Klękają nie tylko przed nauczycielem, ale także przed rozpoczęciem i na koniec zajęć. Wtedy akurat to klękanie jest w pełni uzasadnione, bo odmawiają modlitwę. Bardziej zrozumiałe, bynajmniej dla mnie jest klękanie prze Tym który na to faktycznie zasługuje niż przed nauczycielem bez względu na to o co go proszą, no ale co kraj to obyczaj. Akurat taka postawa uniżenia może rzutować na późniejszym wychowaniu dzieci, bo czego jak czego, ale grzeczności, uprzejmości oraz gotowości niesienia pomocy naszym zambijskim podopiecznym nie można odmówić. Przykład, maluch na oko z 7 lat, podchodzi do mnie na przerwie, pyta czy nie jestem głodna i wyciąga rękę z wypełnionym pudełkiem śniadaniowym. Grzecznie, żeby nie urazić odpowiadam, że bardzo dziękuje, ale nie trzeba. Zasmucona, nieco rozczarowana mina i ostatnia próba okraszona pytaniem, czy na pewno czuje się pełna. Przykłady można mnożyć, dziś na przerwie lunchowej podeszła do mnie uczennica z mojej klasy, trzymając jogurt i wręczyła mi go z uroczystym zwrotem: „to dla ciebie, Madame” (dzięki Bogu nie klękała). Drugiego dnia szkoły dostałam też laurkę od jednej z uczennic, tęcza, naklejki i tekst chwytający za serce: „bardzo cię kocham, bardzo lubię twój uśmiech, czynisz mnie szczęśliwą, kiedy się do mnie uśmiechasz”. Z kolei dzisiaj otrzymałam uproszczony słownik lokalnego języka nyanja. Dziewczynka, która mi go wręczyła ma wyraźną ochotę na odwrócenie ról i stanie się nauczycielem, bo na odwrocie kartki z przetłumaczonymi wyrazami, napisała, że jutro mnie odpyta.




Mnie osobiście ujmuje tutejsza hojność, empatia i wrażliwość, których nie sposób wyrazić samymi tylko słowami. Te dzieci mają tak niewiele, a są w stanie oddać wszystko, niczym Biblijna wdowa, która złożyła w ofierze dwie monety, stanowiące cały jest majątek (odsyłam do Ewangelii Marka: 12, 38-44). Mnie samej dzielenie się przychodzi nieraz bardzo trudno, a jeśli już zdobędę się na ten szalenie szlachetny czyn to daje z tego co mi zbywa… Moi mali zambijscy podopieczni są gotowi dać wszystko, co w danym momencie posiadają, bez kalkulowanie jak obędą się bez tego czym się właśnie podzielili.

Prawda jest taka, że miejscowym niewiele zostało dane, tak naprawdę nie bardzo jest się czym dzielić, a oni i tak mają w sobie gotowość oddania wszystkiego, mimo, że czasem braknie im samym, a co dopiero, żeby zbywało. W kwestii ofiarności i gotowości do poświęceń, mogę co najwyżej czyścić Zambijczykom buty. Dlatego zakończę sentencją autorstwa św. Jana Bosko, którą po raz pierwszy usłyszałam podczas formacji w SOMie, a którą mam okazję codziennie sobie odświeżać, gdyż widnieje ona na ścianie jednego z tutejszych domów dla dziewcząt: „Zabierz wszystko, duszę zostaw”. 


_____________________________________________________________________________






















czwartek, 6 września 2018

Flight to Lusaka

Ahoj! W pierwszym poście zapomniałam wyjaśnić skąd taka, a nie inna nazwa bloga. Muzungu w kulturze afrykańskiej oznacza białego człowieka, najczęściej zamożnego, bo skoro biały to na pewno majętny. Miałyśmy okazję się o tym przekonać gdy czterech lokalnych panów obsłużyło nas na lotnisku. Za usługę przeciągnięcia naszych walizek do oddalonego około 300 metrów pickupa policzyli nam 20 USD, nieświadome niczego dałyśmy im ten hajs. Później dowiedziałyśmy się, że średnia dniówka Zambijczyka, taka nie najniższa, nie najwyższa to 3/4 USD, zatem panowie nas całkiem ładnie wydoili, w końcu jesteśmy muzungu. Muzungu na Czarnym Lądzie, biała ja na czarnej ziemi, zamożna bynajmniej nie jestem, biała - a i owszem.

Nasza podróż do Zambii.

Jak wspomniałam w pierwszym poście, leciałyśmy we 4, tzw. #zambiateam, jak samozwańczo zwykłyśmy siebie określać. Wszystkie leciały do Lusaki, ale tylko ja z Anką zostaniemy tutaj na rok, Weronika z Eweliną najbliższe 12 miesięcy spędzą w oddalonej około 700km na północ od Lusaki, Mansie.

#lusakateam: ja, Anka, Ewelina i Weronika
Podróż, nie powiem, że tułaczka, bo byłoby to przejaskrawieniem, obejmowała 3 loty, 2 przesiadki, ponad 12 godzin w powietrzu, a przy tym niewiele snu. Warszawa – Frankfurt (Niemcy) – Addis Ababa (Etiopia) – Lusaka (Zambia). Generalnie poszło gładko, ale pewne problemy pojawiły się już w Warszawie, samolot na starcie miał około 50 min opóźnienia, a my miałyśmy niecałe półtorej godziny na przesiadkę we Frankfurcie, gdzie musiałyśmy jeszcze zmienić terminal. Nie obyło się bez przebieżki, ale udało się zdążyć i to wcale nie na styk. Do Etiopii doleciałyśmy na czas, ten lot był najdłuższy, 7 godzin w chmurach. Etiopskie lotnisko było swoistym preludium afrykańskich standardów i infrastruktury. Łazienki bardzo wyraźnie odstawały od tych do jakich przyzwyczajeni jesteśmy w Europie. No ale nie o toalety w tym wszystkim chodzi.

Lotnisko w Addis Ababie (Etiopia)
Ostatni lot, już bezpośrednio do Lusaki, okazał się towarzyską niespodzianką, gdyż do rzędu, który zajmowały Ania z Weroniką dołączyła siostra zakonna. Wymiana uprzejmości po angielsku, po czym chwilę później okazuje się, że mamy do czynienia z Polką. Siostra Edyta, bo tak miała na imię nasza towarzyszka podróży, reprezentuje Siostry Służebniczki NMP, od 15 lat posługuje w zambijskim szpitalu w miejscowości Katondwe, oddalonej niecałe 300 km na wschód od Lusaki.

Z siostrą Edytą, towarzyszką podróży z Addis do Lusaki
4 września roku pańskiego 2018, godzina 13.00 (gwoli ścisłości Lusaka jest w tej samej strefie czasowej co Polska, więc obyło się bez tych wszystkich jetlagów i przesunięć zegarka), jesteśmy w Lusace. Czas na formalności, załatwiłyśmy miesięczną wizę, której mamy nadzieję nie przedłużać, gdyż siostra Prisca, którą już przedstawiłam, musi nam załatwić tzw. work permit, które umożliwi nam pracę wolontariacką i bez przypałowy pobyt w Lusace. Mamy wizę, idziemy po bagaże, trochę z duszą na ramieniu, gdyż nasze koleżanki, dwie Dominiki, które obecnie pracują na misji w Kasamie, gdy leciały do Lusaki taką samą ścieżką jak my, doświadczyły wątpliwych przyjemności. Jednej z nich zaginęły obydwa bagaże, drugiej jeden. Niezbyt sympatycznie, toteż my same asekuracyjnie podchodziłyśmy do tematu. Dzięki Bogu każda znalazła swoje walizy, bez ubytków, wszystkie kółka, uchwyty, a co najważniejsze zawartość, były na swoim miejscu. Siostra Prisca czekała na nas na lotnisku, a oprócz niej komitet powitalny dziewczynek, które wykonywały lokalne tańce i pokazy dla innej siostry, Teresy, matki generalnej sióstr salezjanek, która jak się okazało leciała  tym samym lotem co my z Addisa do Lusaki. Także już na wstępie miałyśmy okazję na żywo usłyszeć lokalne śpiewy okraszone tańcem.


Iście afrykańskie powitanie siostry Teresy

Apropos śpiewów, znacie tą piosenkę: Susanna, I’m crazy loving you? Odkąd dowiedziałam się (a było to w kwietniu tego roku), że moja misja będzie miała miejsce właśnie w Zambijskiej Lusace zwykłam przemieniać Sussanę na Lusakę i nucić: Lusaka, I’m crazy loving you. Czy takie loving to się okaże za rok, crazy na pewno, bo wszystko jest tutaj inne, o czym więcej w kolejnym poście.
Z Bogiem!

środa, 5 września 2018

Welcome to Zambia


Nadszedł czas na pierwszą publikację. Jak zapewne większość wie, jeśli nie to właśnie się dowiaduje, iż przebywam obecnie na misji w Lusace, stolicy Zambii. Będę tutaj przez najbliższy rok. Przez ten czas wraz z moją partnerką misyjną Anią będziemy współpracować w ramach wolontariatu z tutejszymi siostrami salezjankami, które prowadzą szkołę podstawową oraz dom dla biednych dziewczynek. Placówka w której przebywamy nosi wdzięczną nazwę City of Hope. Trafiłyśmy tutaj dzięki Salezjańskiemu Ośrodkowi Misyjnemu, który w ramach rocznej formacji przygotował nas do tej posługi.
Ogólnie nie wiem jak to wszystko poskładać w kupę, żeby niezorientowanym przybliżyć całą drogę, której przebycie doprowadziło mnie do miejsca w którym właśnie jestem. W telegraficznym skrócie: pragnienie misyjnych wojaży w moim przypadku pojawiło się po raz pierwszy jeszcze w czasach licealnych. Bodajże w 2010 roku pierwszy raz usłyszałam o czymś takim jak SOM, jak zwykło się skrótowo nazywać Salezjański Ośrodek Misyjny. Na tamten czas na pewno nie byłam gotowa mentalnie na takie przygody, z biegiem czasu priorytetem stawały się różne inne rzeczy, nie zawsze chlubne (sic!). Niemniej jednak ziarenko nie obumarło a sam SOM, też nie omieszkał pozwolić na zapomnienie o sobie, gdyż co dwa miesiące (chyba w ramach jakiegoś dziękczynienia, za drobne ofiary jakie 2 czy 3 razy wpłaciłam kiedyś na ich konto) przysyłał ichniejsze czasopismo. Oprócz tego miałam (i dalej mam) zlajkowany SOMowy profil na fejsie (zainteresowanych odsyłam pod adres: https://www.facebook.com/misjesalezjanie/), dzięki czemu widziałam, że temat misji dla świeckich dalej się kręci i ma się całkiem dobrze. Nieskromnie doszłam do tego, że ze mną misje na pewno miałyby się dużo lepiej i rok temu zgłosiłam się do SOMu na formację. 
No właśnie formacja. Generalnie polega to na tym, że każdego miesiąca (od września do maja) kandydaci na wolontariuszy przyjeżdżają na tzw. weekendowe zjazdy, które w taki czy inny sposób mają nas przygotować do wyjazdu. Pamiętam jak na jednym z pierwszych takich zjazdów ksiądz Jacek (dyrektor ośrodka) mówił, aby korzystać z formacji bez względu na to czy uda się wyjechać, a ewentualna misja będzie wisienką na torcie. Dlaczego ewentualna, ano dlatego, że to nie jest tak, że się zgłaszasz i jedziesz. Zasadniczą przeszkodą, a może raczej formą weryfikacji czy to naszych motywacji czy jakiejś zdrowotności psychologicznej jest psycholog, który przeprowadza jakieś tam swoje testy i wraca z feedbackiem kogo można wysłać, a komu lepiej podziękować. Jak widać w moim przypadku informacja zwrotna od psychologa (o dziwo!) była pozytywna i jestem tu gdzie jestem. 
A wracając do słów księdza Jacka, wtedy myślałam, że dobra ściema i bujda na resorach, żeby się trochę zabezpieczyć jak ktoś odpadnie po psychologu, ale z biegiem czasu sama utwierdzałam się w przekonaniu, że formacja sama w sobie jest niesamowita. Zasadniczo wynika to z dwóch faktów. Primo, charyzmat salezjański, który jest bardzo pro młodzieżowy i ma takie czillerskie, bezspinowe podejście do rzeczywistości. Dwa – ludzie, myślę, że relacje, może nie ze wszystkimi, ale z większością na pewno, nie są krótkofalowymi znajomościami. Osoby, które poznałam w SOMie w jakiś taki naturalny, trochę dla mnie samej zaskakujący sposób stawały się bliskie. Tyle jeśli chodzi o formację, która zakończyła się maju. 
W czerwcu zaczęły się posłania, których zasadniczym punktem było nałożenie krzyża misyjnego. Pierwsze było posłanie dla długoterminowych (jest takie wewnętrzne rozróżnienie na wolontariuszy długo i krótkoterminowych, pierwsi wyjeżdżają na rok, drudzy na 2-3 miesiące), które miało miejsce na Polach Lednickich. Kolejne było posłanie w warszawskiej bazylice przy Kawęczyńskiej, dedykowane bardziej krótkoterminowym, ale my długoterminowcy też tam byliśmy. Ostatnie to posłania parafialne, każda z osób wyjeżdżających na rok miała mszę w swojej parafii, podczas której ksiądz proboszcz nakładał krzyż misyjny. Moje posłanie było ostatnie (z kolei moja Ania rozpoczęła sezon posłań 8 lipca) i odbyło się szczególnego dnia, 26 sierpnia, kiedy w Kościele wspomina się Matkę Boską Częstochowską. Ponadto tego dnia Szymon (mój brat) obchodzi urodziny. Po lewo Ewangelia, która była odczytywana tego dnia i najważniejsze zdanie: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie, które chciałabym uczynić naczelnym hasłem, mottem mojej misji. Posłanie w ostatnią niedzielę sierpnia, a już tydzień później 3 września w poniedziałek był start naszej misji i lot do Zambii (z dwiema przesiadkami). Tyle tytułem wstępu. Kończę na dziś, jutro o 8.00 ruszamy z siostrą Priscą (siostra przełożona, inaczej szefowa dla niewtajemniczonych w hierarchii kościelnej) do town (tak zwykli tu nazywać z angielska wypady do miasta), w kolejnym poście podzielę się z Wami relacjami z podróży oraz spostrzeżeniami z pierwszych dni w Zambii.


PS. Dzisiaj wieczorem Weronika, (oprócz mnie i Ani, do Zambii przyleciały też Weronika i Ewelina, które w sobotę opuszczą Lusakę, by udać się do Mansy, ich miejsca docelowego, gdzie będą odbywać swoją roczną misję) zapytała, czy nie czujemy czegoś w brzuchu, jakiś dolegliwości, dyskomfortu etc. No ja tam czułam już wcześniej, ale się nie obnosiłam, jednak gdy Weronika zapytała głośno to się okazało, że każda czuje, że żołądek troszkę szwankuje. A to dlatego, że mamy tutaj inną florę bakteryjną niż u nas w Europie. Nie znam się na tym zupełnie, bo w kwestiach medycznych jestem młotem, ale generalnie jakoś tak raźniej jak się ma świadomość, że nie tylko mi samej przewracają się wnętrzności.
PS2. Miałam dzisiaj pierwszego zwierzęcego gościa, mianowicie swoją wizytą zaszczyciła mnie jaszczureczka, której obecność na początku lekko mnie przeraziła, ale z pomocą Weroniki udało nam się spacyfikować intruza, niemniej jednak dzisiaj odstępuje pokój Weronice, a sama śpię w salonie.
Tym miłym akcentem zamykam post. Besos!