Witam wraz z początkiem października, udało mi się wyrzeźbić kolejny post, a przede wszystkim go opublikować, bo na afrykańskim wifi, wstawienie nowego wpisu opatrzonego zdjęciami i filmami jest szalenie czasochłonne. Nauka cierpliwości polega tutaj na nabywaniu zdolności do czekania, począwszy od oczekiwania na kierowcę, który nas dokądś podrzuci, idąc przez czekanie na work permit, umożliwiający roczny pobyt w Zambii, a kończąc na internecie, który działa bardzo kapryśnie. Taka lekcja będzie dla mnie na pewno przydatna, gdyż swoje życie w Europie miałam bardzo uporządkowane. Do swojej codzienności podchodziłam zadaniowo. W większości przypadków byłam panią/kowalem swojego losu, miałam jakąś kontrolę nad własną codziennością. Tutaj muszę się przestawić. Po pierwsze zmienić słowo zegarek na czas. My europejczycy mamy zegarki, wszystko dzieje się o ściśle określonej porze, zmienną jest godzina, stanowiąca punkt odniesienia w planowaniu codzienności czy generalnie życia. Afryka natomiast ma czas, ma go szalenie dużo. Mało co dzieje się o z góry określonej porze. To czy: ktoś przyjedzie, coś będzie gotowe, coś się zacznie, coś zakończy, o tej i tej godzinie czy tego i tego dnia, pozostaje zagadką. Trzeba nastawić się na to, że czas w Afryce to wartość względna, zależna indywidualnie od osoby i okoliczności. Branie za pewnik umówionych dni i godzin okazuje się być zgubne.
Przykład, dzisiejszy lunch, który wg naszego timetable odbywa się w niedziele o 12.30, dziś rozpoczął się o 13.20. Kilka tygodni temu na godzinę 7.00 była zaplanowana msza z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Godzina 7.00 była ot takim hasłem, niezobowiązującym terminem rzuconym w eter. W praktyce rozpoczęliśmy mszę o 7.50. Oczekiwanie na nasz work permit to jest w ogóle temat rzeka, któremu mogłabym poświęcić cały oddzielny post i być może wcale nie wyczerpałabym tematu. W skrócie wygląda tak, że skończyła nam się już miesięczna wiza, a work permitu jak nie było tak nie ma. Podobno ma być gotowy w przyszłym tygodniu, "podobno" jest tutaj kluczowe, bo ów "przyszły tydzień" ciągnie się już prawie od miesiąca. Procedura trwa w najlepsze, my nie do końca wiemy czy jesteśmy tutaj legalnie czy już na przypale. Teoretycznie mamy jakąś kserokopie potwierdzenia wpłaty za ten work permit, ale nie bardzo wiemy czy to wystarczające. Najlepsze jest to, że nikt poza nami nie widzi w tym żadnego problemu. I to jest właśnie idealne zobrazowanie tego jakie mają tutaj podejście do czasu oraz planowania. Będzie to będzie, nie ma to nie ma, po co drążyć temat. Może do końca naszego pobytu się wyrobią.
Przykład, dzisiejszy lunch, który wg naszego timetable odbywa się w niedziele o 12.30, dziś rozpoczął się o 13.20. Kilka tygodni temu na godzinę 7.00 była zaplanowana msza z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Godzina 7.00 była ot takim hasłem, niezobowiązującym terminem rzuconym w eter. W praktyce rozpoczęliśmy mszę o 7.50. Oczekiwanie na nasz work permit to jest w ogóle temat rzeka, któremu mogłabym poświęcić cały oddzielny post i być może wcale nie wyczerpałabym tematu. W skrócie wygląda tak, że skończyła nam się już miesięczna wiza, a work permitu jak nie było tak nie ma. Podobno ma być gotowy w przyszłym tygodniu, "podobno" jest tutaj kluczowe, bo ów "przyszły tydzień" ciągnie się już prawie od miesiąca. Procedura trwa w najlepsze, my nie do końca wiemy czy jesteśmy tutaj legalnie czy już na przypale. Teoretycznie mamy jakąś kserokopie potwierdzenia wpłaty za ten work permit, ale nie bardzo wiemy czy to wystarczające. Najlepsze jest to, że nikt poza nami nie widzi w tym żadnego problemu. I to jest właśnie idealne zobrazowanie tego jakie mają tutaj podejście do czasu oraz planowania. Będzie to będzie, nie ma to nie ma, po co drążyć temat. Może do końca naszego pobytu się wyrobią.
W tym wpisie chciałabym przedstawić trochę informacji technicznych z zakresu transportu, usług, budownictwa. Na początku pokaże nasze włości, poniższe fotki obrazują najbliższe otoczenie oraz domostwo, w którym przyjdzie nam spędzić najbliższy rok:
Tak mieszkamy, jest bardzo sympatycznie. Zanim zgłosiłam się na formację miałam wyobrażenie, że mieszkanie na misjach będą musiała sobie zorganizować sama, czyli wybudować jakiś szałas, wykopać dołek i myć się we wiadrze, niczym Boczek ze Świata wg Kiepskich. Tymczasem okazuje się, że primo domek jest, na dodatek murowany, ma szyby, ba nawet moskitiery w oknach. Jest wyposażony w niezbędne media, każda z nas ma swój prywatny pokój, zaś spanie odbywa się na normalnym łóżku, a nie jakiejś gołej posadzce czy snopku siana. Mamy salon z aneksem kuchennym, łazienkę z sedesem oraz prysznicem. Co do pewnych niedogodności, które nie są wielce problematyczne, no ale mają miejsce, zdarza się kąpiel w zimnej wodzie, z niewiadomych przyczyn czasem ciepłej wody brakuje. Ma to miejsce nie częściej niż 2-3 dni w tygodniu. Ponadto czasami nie ma prądu, wyłączenia nie trwają jednak dłużej niż kilka godzin, nie mogę powiedzieć, żeby była to jakaś wielka tragedia. A propos prądu to już pierwszego dnia miałyśmy pewne zderzenie z tutejszymi standardami. Przyjeżdżamy do domku, każda ma telefon na wyczerpaniu, więc jedna z pierwszych czynności, to szukanie gniazdek, tych akurat nie brakuje, ale jak widać na zdjęciu, są zgoła inne niż te których używamy w Polsce. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, by zainteresować się tematem wcześniej i zaopatrzyć się w jakieś przejściówki, mimo, że mój brat, "złoty elektryk" sugerował, bym podpytała jak wygląda tutaj kwestia gniazdek i prądu. Wszystko dobre co się dobrze kończy, dzięki radzie księdza Pawła i przywiezionym z Polski rozgałęziaczom, udało się ów problem rozwiązać sposobem. Daje się wepchać "polski" rozgałęźnik jeśli w jeden z otworów (oczywiście nie ten, który jest w bezpośredniej łączności z prądem) włoży się coś cienkiego (my używamy w tym celu patyczka po lizaku), wówczas coś tam się w środku poluzowuje i można wjechać z wtyczką, która ma grubsze bolce, niż te które są w Zambii. Ponadto w paczce, którą wysłali mi rodzice, idzie też przedłużacz z wtyczką dostosowaną do tutejszych gniazdek. Co do paczki, jestem bardzo ciekawa czy i kiedy dojdzie. Skorzystaliśmy z usług naszej krajowej poczty, przewidywany czas wg rozpiski na stronie to około 30 dni, w praktyce 2-3 miesiące, więc może akurat na święta zajdzie.
Pokazałam mniej więcej w jakich warunkach
mieszkamy, teraz kilka słów o tym jak mają się sprawy z zambijską komunikacją i
usługami. W Zambii obowiązuje ruch lewostronny:
Trochę ciężko się przestawić, na szczęście nie
ja muszę prowadzić auto, więc mogę delektować się jazdą niczym w odbiciu
lustrzanym. Jak widać na filmiku ulice, szczególnie te miejskie, wyglądają
podobnie do europejskich, asfaltowa wylewka, pas zieleni oddzielający dwie
jezdnie, masa bilbordów. Chodników dla pieszych brak, poruszają się oni
poboczem. Przejścia dla pieszych to również bardzo rzadki widok, chcąc przebić
się przez ulicę trzeba po prostu pchać się na chama, ale z zachowaniem pewnej
ostrożności. W odpowiednim momencie należy niejako wymusić na samochodzie, aby
się zatrzymał albo zdążyć przebiec zanim nadjedzie. Ruch na ulicach jest spory.
Jeżeli chodzi o krajobraz miejski Lusaki, to na każdym kroku mija się
wspomniane bilbordy. Dużo ludzi porusza się pieszo, na środkach ulic również
mija się ludzi, którzy handlem ulicznym zarabiają na życie. Europa ma zakupy
internetowe, Afryka zakupy drogowe. Czekając na zmianę światła można skorzystać z usług ulicznych handlarzy, którzy kręcą się między samochodami oferują szeroką gamę produktów: m.in.: woda, słodkie napoje, drożdżówki, kiełbasa, papier toaletowy, zdrapki do telefonu, wszelkiej maści obuwie, warzywa/owoce. Zabudowa jest raczej
niska, gdzieniegdzie w tle widać wysokie budynki, biurowce czy wieżowce. Stanowią
one jednak niewielki procent tkanki miejskiej.
Lusaka stwarza też możliwości transportu
zbiorowego. Po mieście poruszają się busy, ale nie takie miejskie jak np. w
Warszawie, tylko takie bardziej nyski:
W taki autobus wbija się pasażerów w myśl
zasady ile wlezie. Jadąc raz na zakupy miałam przyjemność siedzieć na jednej
kanapie z czwórką innych pasażerów, co wcale nie było takie niekomfortowe,
biorąc pod uwagę fakt, że Ani przyszło wówczas jechać na prowizorycznym
siedzeniu, za które służyło odwrócone do góry nogami wiadro. W autobusie
panował tak nieprzeciętny ścisk, że nie szło wyjąć aparatu i pyknąć zdjęcia czy
filmiku. Myślę, że taki busik za każdym razem wiezie około 20-25 pasażerów.
Interesującym jest dla mnie fakt, że za podróż na tym samym odcinku płaci się
różne kwoty, w zależności od tego czy jedzie się do miejsca docelowego czy się
z niego wraca. Dla przykładu jadąc do tzw. Cosmopolitan
Mall, zapłaciłyśmy 5 kwacha za
podróż do, oraz 8 kwacha za drogę
powrotną.
Oczywiście można podróżować też autem, w Zambii znakomita większość kierowców porusza się pickupami, a widok pasażerów jadących na pace to norma. Również i nam udało się niejednokrotnie taką przejażdżkę „w bagażniku” uskutecznić:
Co ciekawe, podczas jednego z wypadów na zakupu natknęłam się po drodze na placówkę mojego poprzedniego pracodawcy, Citi Banku. Pamiętam, że zanim rozstałam się z Citi jedna z koleżanek odkryła, że bank ma swoje oddziały w Zambii, i zastanawiała się jak taki afrykański bank może wyglądać. Ku zaskoczeniu okazuje się, że nie jest to jakaś rudera pokryta strzechą, ale biurowiec nie ustępujący zewnętrzną bryłą europejskim placówkom.
Pozostając w temacie usług finansowych, w
pierwszym tygodniu udałyśmy się na poszukiwania kantoru, aby wymienić dolary na
tutejszą walutę kwache (ZMB). Aby
zobrazować przelicznik waluty można przyjąć, że 1$ = 10 kwacha. Pomieszczenie
kantoru okazało się być bardzo ładnie wykończone i starannie utrzymane.
Przebywając w środku można było odnieść wrażenie, że człowiek wcale nie
znajduje się w dzikiej Afryce.
Podobne zaskoczenie przeżyłam podczas swoich
pierwszych zakupów. W Lusace są supermarkety, powiem więcej, są nawet centra
handlowe, klimatyzowane, ze sklepami lokalnych sieciówek, na środku znajdują
się wysepki. Czułam się niemal tak samo jak w Złotych czy Arkadii.
Supermarkety są bardzo dobrze wyposażone, można kupić zarówno spożywkę jak również artykuły przemysłowe czy wykończeniowe.
Ceny generalnie zbliżone są do tych jakie mamy
w Polsce. Jak za zboże płaci się tutaj za kawę oraz szampony do włosów.
Poniżej słoik (250g) kawy w cenie 95K, co równe jest około 35 zł. Za szampon,
który w Polsce kupi się za 15 zł lub za dyszkę na promocji w niemieckiej
sieciówce, w Zambii trzeba zapłacić około 30-40 zł.
Przejdźmy do budynków sakralnych. Do
najbliższego kościoła mamy około 20 minut pieszo. Gwoli wyjaśnienia, codzienne
poranne Msze Święte odbywają się na terenie naszej placówki, w kaplicy
zlokalizowanej w convencie, który
zamieszkują siostry. W niedzielę zaś udajemy się w raz z naszymi dziewczynami
do kościoła parafialnego. Jeśli chodzi o msze, trwają one nieco dłużej niż w
Polsce. Taka niedzielna Eucharystia lekką ręką zajmuje 2 godziny. Po pierwsze
dużo więcej jest śpiewów, okraszonych brawami i delikatnymi pląsami w rytm
muzyki. Dary do ołtarza przynoszą wierni i są to faktycznie dary z prawdziwego
zdarzenia. Dotychczas udało mi się zaobserwować ludzi niosących w darze: zgrzewki
wody mineralnej, opakowanie płatków kukurydzianych, worek ziemniaków, butelkę
oleju, paczkę papieru toaletowego i pewnie coś jeszcze ze spożywki, bo wręczano
także reklamówki pochodzące z tutejszych dyskontów.
Budynek kościoła w zasadzie podobny jest do tych,
które obserwujemy w Polsce. Dwie wieżyczki zwieńczone krzyżem. W środku ołtarz,
drewniane ławki (z oparciami). Próżno szukać bogatych pozłacanych zdobień czy
różnobarwnych witraży. W Zambii kościół to dosłownie miejsce praktyki
religijnej, do którego ludzie przychodzą się modlić. Na bogate elementy
wykończeniowo-dekoracyjne zwyczajnie brakuje funduszy, więc stawia się na proste
rozwiązania. Blaszany spadzisty dach, niezbyt finezyjne oświetlenie w postacie
reflektorów lub podłużnych lamp, obrazy w drewnianych ramach, rzucające się w
oczy głośniki.
Nie o wygląd świątyni chodzi, a o Ducha, który
jest w narodzie, a tego Zambijczykom nie brakuje. Znakomita większość wiernych
bierze czynny udział w Eucharystii, a nie jak w Polsce, w większości przypadków,
niemrawo szeptem powtarza wyuczone formuły. Oczywiście nie chcę tutaj nikogo
obrażać, ale forma modlitwy i towarzysząca jej ekspresja jest tutaj na dużo
wyższym poziomie niż u nas. O tę ekspresję i pobudzanie wiernych do aktywnego
udziału we Mszy troszczy się zespół muzyczny. Stanowią go dorosłe kobiety i
mężczyźni, ubrani w jednolite stroje, którzy zajmują pierwsze 3-4 rzędy ławek i
wdzięcznym śpiewem ożywiają atmosferę. Po mszy ksiądz (bądź księża) wychodzi bezpośrednio
na zewnątrz i wita się ze swoimi parafianami. Pamiętam też, że podczas naszej
pierwszej Mszy w tutejszej parafii zapytano czy mamy dzisiaj obecnych jakiś
gości, nowe osoby. Kolor skóry mamy jaki mamy, nie sposób było udawać, że nie
jesteśmy nowe. Wstałyśmy (wraz z nami wolontariuszki z Niemiec i Irlandii), a
ludzie powitali nas brawami. W kolejną niedzielę poczyniłam obserwację, że jest
to ich cotygodniowy zwyczaj, bo ponownie pytali, kto jest pierwszy raz. My już
nie wstawałyśmy, no bo przecież dla nas to już nie pierwszyzna, ale podnieśli się
jacyś inni ludzie i dla nich również biliśmy brawa. Bardzo miła forma powitania
gości bądź nowych parafian.
Tyle w kwestiach technicznych. Słów kilka o
naszej codzienności. W ostatnim czasie trochę się działo. Po pierwsze przez
kilka dni gościły u nas dwie Dominiki, które zakończyły swoją krótkoterminową
misję w Kasamie. Oprócz nich odwiedziły nas również Ewelina z Weroniką, toteż
przez kilka dni byłyśmy w 6 u nas na placówce. Okazało się, że w piątek 21
września stuknęła nam rocznica znajomości, bo równo rok temu od tej daty miał
miejsce pierwszy zjazd formacyjny w SOMie, podczas którego się zapoznałyśmy.
Takie piękne okoliczności przy świętowaniu rocznicy – sześć Polek z jednej
formacji spotyka się w jednym miejscu, na Czarnym Lądzie. Bóg to jednak potrafi
wykręcać zaskakujące scenariusze i zsyłać nam takie niespodzianki.
Całym sześcioosobowym składem miałyśmy okazję
uczestniczyć w koncercie Maleo Reaggae Rockers, który obecnie przebywa na tournée
w Zambii w związku z obchodami stulecia niepodległości Polski. Koncert był w
poniedziałek późnym popołudniem, a przed koncertem miał miejsce grill dla Polonii. Cały event odbywał się na parafii Chrystusa Odkupiciela
(oddalonej jakieś 3-4 km od naszego COH)
u polskiego księdza Macieja, którego poznałyśmy równo tydzień przed wydarzeniem.
Pojedzone było iście polsko: kiełbasa, kurczak, karkówka, nawet ogórki
konserwowe się pojawiły! Na grillu były osoby duchowne, które posługują w
Zambii, ale też świeccy, którzy na co dzień mieszkają w Lusace. Spotkać swoich
rodaków na obcej ziemi, na dodatek w takich przyjemnych okolicznościach, ot
taka kolejna niespodzianka od Pana.
W ogóle też ciekawa sytuacja. W czerwcu tego
roku mój brat Szymon przyjął bierzmowanie. Po Mszy biskup udzielający sakramentu
pozował do zdjęć ze świeżo wybierzmowaną młodzieżą. Kiedy zakończyło się
strzelanie fotek, selfie etc., podeszłam do biskupa, zagadałam, a w zasadzie to
poprosiłam o błogosławieństwo na tę moją, zbliżającą się wielkimi krokami
misję. No i wywiązała się dyskusja, wiadomo standardowe pytania: dokąd, kiedy,
na jak długo, z jakiej organizacji etc. Gdy powiedziałam o Zambii, okazało się, że duchowny zna dziewczynę, która
również była na misji w Zambii. Co więcej poznała wówczas swojego przyszłego
męża, Zambijczyka Eryka, za którego w sierpniu wyjdzie za mąż. Moja mama,
stojąc obok, z niezbyt tęgą miną, przysłuchiwała się tej historii, a biskup z
przekorą i żartem, zasugerował, że kto wie, być może i mojej mamie przyjdzie
wydać córkę za Afrykańczyka. Gdy pożegnałyśmy się z biskupem, mama z dużo
stanowczością w głosie oznajmiła, że wolałaby jednak Polaka za zięcia. Pośmiałyśmy
się, temat umarł.
Jestem na tym koncercie Maleo, poznajemy różnych
ludzi, jest wśród nich parka, ona Polka, on Zambijczyk, przedstawiają się, mówią,
że są świeżo po ślubie w Polsce, a przed nimi jeszcze ślub zambijski. Moje zwoje
mózgowe zatrybiły, co prawda imienia dziewczyny, o której opowiadał biskup nie
zapamiętałą, ale imię jej wybranka już owszem. Przeprowadzam szybkie, małe
śledztwo, kilka pytań, tyleż samo odpowiedzi. Werdykt: tak to oni, ci od biskupa.
Świat jest jednak mały, a okoliczności, w których poznajesz kogoś, o kim gdzieś,
od kogoś słyszałeś, potrafią być naprawdę zaskakujące. Świeżo upieczonym
małżonkom życzymy wszystkiego najlepszego, niech się darzy!
W ostatni weekend byłyśmy u księdza Pawła w Mungu, na fejsowym profilu mojego bloga wrzuciłam foteczki z tego wyjazdu, więcej opowiem w kolejnym poście. Teraz powiem tylko tyle, że wizyta u księdza była okazją do zobaczenia tej Afryki z prawdziwego zdarzenia, jaką większość Europejczyków sobie wyobraża. U nas w Lusace tak na prawdę nie czuć Afryki Afryki, z grubsza jest dość europejsko. Ale gdy wyjedzie się kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów za stolicę to daje się już odczuć różnice, po pierwsze w zabudowie po drugie w wyglądzie zewnętrznym ludzi. Nie trzeba być specjalnie bystrym, aby zauważyć wszechobecną biedę, głód i ubóstwo...
Tyle ode mnie na dziś, życzę dobrego niedzielnego popołudnia i smacznego obiadu dla tych, którzy jeszcze nie jedli oraz wyborowej kolacji dla tych, którzy są już po. Wszystkim z kolei życzę, by docenili fakt, że mięli dziś co do garnka włożyć.
Z Bogiem! :)