sobota, 9 marca 2019

ale meksyk, to już ponad połowa... 😩

Najnowszy post wstawiam mnie więcej na półmetku mojego pobytu w Afryce. 4 marca minęło pół roku, odkąd jestem w Zambii. Nie powiem, żebym była szczególnie usatysfakcjonowana tym faktem. Przeciwnie, smuci mnie świadomość, że teraz jest już 'z górki', a mnie wcale niespieszno wracać. Ubiegłe pół roku było wyjątkowe, chociaż tak na prawdę każdy czas, etap, moment naszego życia jest niepowtarzalny. Mnie chodzi o to, że tutejsze realia są diametralnie inne, od tych w jakich spędziłam wszystkie poprzednie lata swojego życia. Co takiego składa się na te odmienność? Temperatury 35℃ w styczniu, permanentny brak pośpiechu, notoryczne spóźnienia, pierwsze doświadczenia z pracy w szkole, cykliczne wizyty jaszczurek i karaluchów w naszym domu, wszechobecny gwar i przekrzykiwanie, a mówiąc najogólniej cała kultura zambijskiego życia. Inny świat, inna rzeczywistość, inne priorytety, inna percepcja upływającego czasu, więcej różnic, mniej podobieństw. Wydaj mi się, że mimo wszystko, w tej nowej, nieznanej, odmiennej rzeczywistości odnajduje się całkiem nieźle. Dotychczas nie przytrafiły mi się jakieś poważne choroby, duże trudności komunikacyjne, problemy z jedzeniem czy generalnie jakiekolwiek inne przeciwności. Nie odczuwam też toksycznej, destrukcyjnej tęsknoty za tym wszystkim co pozostawiłam w Polsce. Nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca, pozostało wciąż około 5 miesięcy, a w tym czasie może zdarzyć się wszystko. Ale jak tu nie cieszyć się tym, że Bóg błogosławi każdego dnia, że się troszczy, uposaża mnie w to czego aktualnie tu i teraz mi potrzeba. 


Przy okazji poprzedniego wpisu napomknęłam, że na przełomie stycznia i lutego odwiedziła nas Polska delegacja, w osobie mojego brata Szymona i naszej wspólnej (moje, Ani i Eweliny) koleżanki Agnieszki. Był to naprawdę fajny czas dla każdego z nas, zarówno dla gości jak i dla gospodarzy. Takie trochę oderwanie od codzienności, możliwość przebywania z bliskimi. Dwa tygodnie, które wspólnie spędziliśmy były naprawdę intensywne. Nawet Szymon, który wydaje mi się być osobnikiem nie do zajechania, stwierdził w pewnym momencie, że chciałby zwolnić i po prostu posiedzieć u nas na placówce, nie ruszając się nigdzie poza mury COH. Tak naprawdę nie odwiedziliśmy w tym czasie wielu miejsc, ale podróże komunikacją po Zambii potrafią być męczące, szczególnie dla kogoś, kto dopiero co się tutaj pojawił. 




Pierwsze dni spędziliśmy w Livingstone. Zarówno dla mnie i Ani jak i dla Agi z Szymonem była to pierwsza w życiu styczność z imponującymi Wodospadami Wiktorii. Nie będę się rozwodzić nad pięknem przyrody i miejsca, zdjęcia powiedzą wszystko. Dodam jedynie, że na terenie, gdzie znajdują się wodospady mieszkają małpy. Spotkaliśmy je w ich środowisku naturalnym. Miejscowy ksiądz, u którego wynajmowaliśmy pokoje śmiał się, że kiedyś to one, małpy ustępowały miejsca turystom, schodząc ze ścieżki, teraz, o czym sami się przekonaliśmy wygląda to tak, że zwiedzający sam musi obejść małpę dookoła, bo ta ani śni, aby się ruszyć. Przyznam szczerze, że możliwość takiego bezpośredniego obcowania z małpami była dla mnie nie lada atrakcją i cieszyła mnie nie mniej niż imponujące wody, spadającej z wysokości, rzeki Zambezi. Okazało się, że małpy generalnie mają bad manners (złe maniery) jak powiedziałyby dziewczynki od nas z placówki. Oprócz tego, że stanowią drogowe ‘przeszkody’ to mają też skłonności do złodziejki. Kiedy usiedliśmy na chwilę, żeby odpocząć, cała małpia rodzina zaczęła się wokół nas przechadzać. Małpiątka wariowały, dokazywały i skakały po drzewach, czym wzbudzali nasz zachwyt i trochę też… odciągali uwagę od starszych przedstawicieli gatunku, którzy w tym czasie zaczęli się skradać do stolika, na którym położyłam torebkę. Ania w porę zorientowała się w zamiarach małpulca i złapała ją w tym samym momencie co niedoszły złodziej. Chwilę trwało zanim wyrwała mu ją z ręki i jak później przyznała, wcale nie było to lekkie jednorazowe pociągnięcie, ale chwile trwało zanim przeciwnik dał za wygraną. W środku były m.in.: mój i Szymona paszport oraz sporo gotówki, więc strata byłaby naprawdę dotkliwa. Zebrę też spotkaliśmy, nie była aż tak oswojona, ale nie uciekała od ludzi i do zdjęcia pozowała nie gorzej niż rasowa modelini.







Po powrocie z Livingstone przyszedł czas na Mungu, czyli wizyta u księdza Pawła. Oczywiście jeśli odwiedziny u księdza to koniecznie też wypada na wyspę, gdzie nasi goście mogli zobaczyć prawdziwą, dziką, nie przekształconą ręką człowieka, dziewiczą Afrykę. Podczas wizyty na wsypie, dzięki uprzejmości Szymona przyjaciół za wspólnoty (dziękuje Wam, każdemu z osoba, jeśli to czytacie), wręczyliśmy tamtejszym dzieciom przywiezione z Polski czekolady. Widok dzieci, pośród których znajdowały się takie, które dotychczas czekolady nigdy nie jadły i nie wiedziały jak się z nią obejść, naprawdę mocno zapada w pamięć. Dla większości Polskich dzieci czekolada to już nawet nie jest żaden rarytas, ba niektórzy rodzice nawet zabraniają dzieciom jej jeść, nie dlatego, że ich nie stać, ale dlatego, że taki system wychowania przyjęli, ograniczamy słodycze. Ja pamiętam jeszcze te czasy, gdy czekolada stanowiła pewien luksus, ale generalnie przez całe moje dzieciństwo jakiś tam dostęp do niej był. Tymczasem okazuje się, że w dwudziestym pierwszym wieku, są jeszcze miejsca, gdzie dzieciaki nie poznały przyjemności jaka płynie z jedzenia tej słodkości. 







Po powrocie z wyspy byliśmy już mniej mobilni i chyba ku uciesze wszystkich, drugi tydzień pobytu gości spędziliśmy w COH. Jednego razu, upalnego dnia udaliśmy się nad Tiffany Canyon, czyli oddalone od nas jakieś 20 km na południe, kąpielisko. Dla mnie, Ani oraz Eweliny (która z okazji odwiedzin naszych polskich gości, również wpadła z wizytą) była to pierwsza kąpiel w wodach Afryki. W większości przypadków zambijskie zbiorniki wodne są niebezpieczne, gdyż pływają w nich krokodyle. Tiffany Canyon jest niewielkim zbiornikiem z wodą stojącą, który polecili nam znajomi, także mogliśmy się tam udać bez obaw o kontakty z niebezpiecznymi przedstawicielami afrykańskiej flory. Wizyta Agi i Szymona była też okazją do tego, by udać się na Kabwata Village, czyli niewielki market, gdzie sprzedaje się pamiątki. Niemieckie wolontariuszki doradziły nam, abyśmy wzięły ze sobą długopisy albo bransoletki, bo tamtejsi sprzedawcy lubią praktykować trade, czyli handel wymienny i faktycznie tak było. Mnie udało się np. kupić otwieracz do napoi w kształcie krokodyla za 4 długopisy u jednego sprzedawcy, a za 2 u innego. Za 2 długopisy i 10 kwacha kupiłam ładną ozdobną miseczkę, podczas gdy na początku pani zażądała za nią 30 kwacha.. Generalnie wizyta na Kabwacie była okazją do posmakowania afrykańskiego targowania się. Dla sprzedawców widok białego to perspektywa rychłego, wysokiego zarobku, dlatego wobec cen, które krzyczą na początku trzeba podchodzić z dużym dystansem. Chyba największy interes udało nam się zbić przy zakupie płóciennych malowideł naściennych. Za jeden obraz sprzedawca liczył sobie 100 kwacha. My chciałyśmy trzy takie obrazy i udało się je kupić nie za 300 kwacha jakby wskazywała na to naukowa matematyka, ale za 170 kwacha jak wskazała praktyczna ekonomia. 





Nasi gości, podobnie jak wszyscy, którzy pojawią się na dłużej czy krócej w COH, zostali bardzo ciepło przyjęci przez nasze dziewczyny. Szymon fantastycznie odnalazł się wśród nowych koleżanek, z którymi spędzał każdą wolną chwilę. Agnieszce udało się zrobić prawdziwe afrykańskie warkoczyki, które w mojej opinie z początku jakoś niezbyt do niej pasowały, ale potem stwierdziłam, że w sumie wygląda w nich nawet lepiej niż w naturalnych włosach.


W piątek 8 lutego o 4.00 nastał czas rozstania. Zapomniałam wspomnieć, że generalnie nasi goście lądowali i startowali o dość niefortunnych godzinach, gdyż zawitali do nas o 3.15 czasu zambijskiego, a odlatywali o wspomnianej 4.00. Niestety nikt od nas z placówki nie był w stanie pomóc nam z transportem, ale z pomocą przyszli polscy księża, u których malowałyśmy przedszkolne sale. Ksiądz Maciej był naszym kierowcą, gdy trzeba było odebrać naszych gości, z kolei ksiądz Krzysztof pomógł nam odstawić ich na lotnisko. Szczęśliwej drogi już czas, rozstawaliśmy się w Lusace, tak jak niespełna pół roku temu w Warszawie, tyle, że teraz role się odwróciły, to my żegnałyśmy, a nie byłyśmy żegnane. No ale, wszystko dobre, co się dobrze kończy, a myślę, że taka właśnie była wizyta naszych gości. Mam nadzieję, że to co tutaj zobaczyli, przeżyli, zostanie z nimi na długo i będzie składać się na wspomnienia, do których będą wracać z uśmiechem na twarzy.



Wizyta skończyły się miesiąc temu, tymczasem zaczął się już Wielki Post. Podobnie jak w wielu innych miejscach na świecie, tak i u nas na placówce odprawiono wielkośrodową mszę z obrzędem posypania głowy popiołem. Co ciekawe dzień wcześniej odbyły się ostatki, ale takie ostatki, ostatki. Nadchodzący Wielki Post został poprzedzony bardzo solidną wyżerką. Jak na Afrykę wielość potraw na stole była oszałamiająca: ryż, makaron, ziemniaki w majonezie, sałatka, kurczak, kiełbasa, sos z mięsem, ichniejsze pierożki, a na deser jabłka, popcorn, lody, ciasto, babeczki. Te ostatnie zostały przygotowane przez nas, wolontariuszy. Oprócz robienia słodkości pomagałyśmy też ozdabiać jadalnie. Afryka lubi celebrować z przytupem, czego wyrazem jest też dekorowanie miejsca, w którym się świętuje. Wszelkie ozdoby typu balony, wstążki, błyskotki czy inne świecidełka są mile widziane i komentowane ze szczerym zachwytem. Wracając jeszcze do naszej pomocy w kuchni, poczyniłam obserwację, że w opinii Zambijczyków, my biali uchodzimy za leworęcznych i nieumiejętnych, jeśli chodzi o gotowanie i prace kuchenne. Gdy zaoferowałam się z pomocą w krojeniu cebuli, spotkałam się z autentycznym zaskoczeniem i pełnym zdziwienia pytaniem: „ty chcesz pomóc?”. Śmiech stłumiłam w sobie i równie poważnie odpowiedziałam, że chyba czuje się na siłach by pomóc z tą cebulą. Jak powiedziałam, tak zrobiłam, nikt po mnie nie poprawiał, więc chyba było okej. Z kolei, gdy robiliśmy te babeczki i przyszedł czas na wylewanie ciasta do foremek, to jedna z kucharek cały czas nad nami stała i kontrolowała naszą pracę. Nie było w tym żadnej złośliwości, nic z tych rzeczy, po prostu stała tam, gdyby się okazało, że zadanie nas przerosło. Po długotrwałych przygotowaniach, dekorowaniu, znoszeniu sprzętu muzycznego (bez muzyki w Zambii nie ma prawdziwej celebracji) zasiedliśmy do stołu. Ani mnie, ani Ani już specjalnie nie zdziwiło, że kolacja nie zaczęła się zgodnie z planem o 18.30, ale z nieco ponad godzinną obsuwką. Tego ostatniego dnia przed nastaniem Wielkiego Postu, mieliśmy też inne powody do celebrowania. Żegnaliśmy Toma, wolontariusza z Irlandii (który był z nami 7 tygodni) oraz świętowaliśmy urodziny dwóch sióstr: zambijskiej siostry Stelli oraz indyjskiej siostry Sheeren. 


Co do urodzin, 28 lutego moja mama obchodziła swoje. Dziewczynki z mojej klasy z wielką pasją i ochota zaangażowały się w przygotowanie urodzinowych pozdrowień dla mojej mamy. Niektóre nawet wzięły się za pisanie listów z życzeniami. Wypowiedziane łamaną polszczyzną 'wszystkiego najlepszego Kamila' było chyba miłą niespodzianką dla jubilatki. Efekty naszych nagrań można zobaczyć poniżej. 28 luty to data, z którą będzie mi się kojarzyła jeszcze pewna inna okoliczność.




Tego dnia, po południu wraz z częścią dziewczyn z COH udaliśmy się w ramach tzw. charity activities, czyli prac charytatywnych, do ośrodka dla osób niepełnosprawnych. Providence Home, bo taką nazwę nosi odwiedzona przez nas placówka, to obiekt położony w szczerym polu, na wschodnich obrzeżach Lusaki, którego próżno szukać na mapie. Ideą tego miejsca jest pomoc osobom upośledzonym fizycznie i umysłowo. Dom prowadzi pięć sióstr z Indii, które każdego dnia niosą najbardziej bezinteresowną pomoc jaka kiedykolwiek widziałam. Większość ich podopiecznych ze względu na swój stan zdrowia nie jest w stanie nawet podziękować im za służbę i opiekę. Dla mnie była to pierwsza w życiu wizyta w tego rodzaju miejscu. Dotychczas niewiele miałam wspólnego z niepełnosprawnymi.
Miejsce, które odwiedziliśmy jest domem dla około trzydziestki osób, z czego znakomita większość to dzieci. Spotkałam tam różne, bardzo przykre przypadki chorych dzieciaczków. Dla przykładu, trochę starsza już dziewczyna, która cały czas się śmiała i cierpiała na ślinotok, a na bluzce było widać zaschnięte plamy śliny. Pięcioletni chłopiec, siedzący na krzesełku, całkowicie niewidomy, wymachujący tylko rękoma w poszukiwaniu dotyku, towarzystwa, zabawy? Obok chłopca, również na plastikowych krzesełkach siedziały inne maluchy, żadne z nich nie miało więcej niż 5 lat. Po każdym widać było, że nie jest z nimi dobrze, były powyginane od chorób, które dotknęły ich małe, wysuszone i zmęczone ciałka. Wydawały dziwne dźwięki, chaotycznie wymachiwały rękoma, ale miał też tę zdolność, że były w stanie siedzieć, czego nie można było powiedzieć o innej grupie dzieci, w bardziej zaawansowanych stadiach niepełnosprawności.
Najbardziej przejmujący był widok pięciolatka, który leżał bez ruchu w łóżku z wyciągniętymi lekko ku górze rękoma. Jedyna czynność jaką był w stanie wykonać to chaotyczne wodzenie wzrokiem i mruganie powiekami. Nie było z nim żadnego kontaktu, żadnej reakcji zwrotnej. Jego bezradność była totalna... chłopiec leżąc z lekko uchylonymi ustami nie był w stanie odgonić od siebie natarczywej muchy, która coraz lądowała na jego ciele, a zdarzyło się, że i w otwartej buzi. Obok niego leżał o rok młodszy malec, który miał o tyle więcej szczęścia, że był w stanie sam się przekręcić i zacisnąć drobnymi paluszkami podaną mu dłoń. Kilka łóżek dalej leżała dziesięciolatka, podobnie jak jej dwaj wspomniani przed chwilą koledzy była zupełnie nieświadoma tego co się wokół dzieje. Oprócz tego, że znajdowała się w bezruchu, miała ciężkie do wyobrażenia sobie powyginania dłoni i stóp. Bolało od samego patrzenia. Nawet gdyby była w stanie chodzić, to deformacje, które dotknęły jej młodziutkie ciałko całkowicie uniemożliwiałyby poruszanie się. Były też osoby chodzące, które na tle tych leżących maluszków wydawały się być zwycięzcami losów na loterii. Mimo swojej niepełnosprawności umysłowej byli w stanie samodzielnie się poruszać, jeść i załatwiać swoje potrzeby. Mimo, że były względnie samodzielnie cierpiały na przykre przypadłości, które uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. Część z nich ciągle się śmiała, pewna kobieta cały czas się z nami witała, gdyż zapominała, że przed chwilą podała nam już rękę.
Dość powiedzieć, że cała wizyta, była mocnym przeżyciem. Nawet nasze dziewczynki z COH mimo swoich przykrych doświadczeń życiowych oraz ubóstwo w jakim przyszło im żyć, wydawały się wówczas największymi bogaczami świata. A ja? Wracając do ośrodka, kłębiły mi się w głowie myśli, o tym, jaka jestem uboga i chciwa. Uboga we wdzięczność za to wszystko co mam i wiecznie nienasycona, wiecznie chcąca więcej czegoś, co, gdyby się bardziej zastanowić wcale takie nieodzowne nie jest. Generalnie wydaje mi się, że jako osoba, która może racjonalnie myśleć, zbyt często kieruje moje myśli w stronę rzeczy totalnie bezużytecznych. Nawet podczas tej wizyty zrodził mi się w głowie beznadziejny pomysł, którego co prawda nie zrealizowałam, ale sam fakt, że się pojawił trochę mnie martwi. Mianowicie pomyślałam o tym, aby zrobić kilka zdjęć, co by potem móc pokazać znajomym, rodzinie jakie to mamy szczęście, że jesteśmy zdrowi. Przypuszczam, że opamiętanie przyszło z góry i za to wielka chwała Panu, bo tak na prawdę, gdyby chcieć to można było tych zdjęć narobić tyle ile dusza zapragnie. Te biedne dzieci przecież nie były w stanie nawet się przeciwstawić, powiedzieć, że nie życzą sobie fotografowania. One nie mogą same stanąć w obronie swojej godności, którą tak łatwo naruszyć. Całą sytuacja trafnie podsumowuje sentencja, o tym, że wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się godność drugiego. Jak łatwo w poczuciu bezkarności jest przekraczać granice człowieczeństwa i godzić w godność innych, szczególnie tych którzy nie są w stanie stać na straży swojego jestestwa.

PS. Korzystając z okazji, że rozpoczął się już Wielki Post, odsyłam do wpisu mojej towarzyszki misyjnej, która na swoim blogu zamieściła Drogę Krzyżową. Rozważania powstały dzięki naszej wspólnej współpracy: Ani, Eweliny oraz mojej i bazują w dużej mierze na historiach, przeżyciach ludzi poznanych przez nas w Zambii: https://annaborkowska.blogspot.com/2019/03/?m=1
Z Bogiem!